niedziela, 22 czerwca 2014

Wyniki i noc bez nocy :)

Dobry wieczór ;)


Pod "osłoną" białej nocy śpieszę by Wam oznajmić, że właśnie znalazłam wyniki sommerhoppuke 2014 :). Całość wygrał jak ja to mówię wielki-mały człowiek, czyli Rune Velta ;). Określenie tyczy się oczywiście jego wzrostu i jednocześnie siły jaka drzemie w każdym skoczku narciarskim. :-)



A co do nocy bez nocy, czyli białej nocy - dzięki niej przez kilka/kilkanaście letnich tygodni dzień jest tutaj tak długi, że niemal spycha noc na margines i nie daje jej szansy. Innymi słowy w okresie letnim nie ma w Oslo prawdziwie czarnej nocy :). Owszem zapada pewnego rodzaju zmrok, ale najczęściej w granatowym wydaniu. A odcień tego granatu bywa mocniejszy (czytajcie przypomina noc) jedynie w pochmurne dni. Bardziej hardcorowo wygląda to wszystko jeszcze dalej na północ, czyli tam gdzie mieszkałam przed wyprowadzką do Oslo. W Laponii latem nie ma nocy w ogóle. Zamiast niej świeci midnight sun, słońce, które nigdy nie zachodzi. Ba, nocą świeci nawet jeszcze mocniej niż w dzień. Jest to tzw. dzień polarny. Żeby nie być gołosłowną wklejam Wam link do mojego starego filmiku, w którym pozdrawiam znajomych podczas białej nocy w Kautokeino dwa lata temu. :)

Naprawdę super zjawisko, które przez kilka letnich pobytów w Kautokeino nigdy mi nie przeszkadzało. Powiedziałabym nawet, że jako zadeklarowany nocny marek jestem stanowczo na TAK dla białych nocy :D. Nie przeraża mnie perspektywa braku chęci do spania, a raczej kuszą możliwości jakie niesie ze sobą całodobowy dzień - nocne spacery w świetle ks.. ekhm słońca, może jakiś jogging, odwiedziny u znajomych, ognisko itp. W ogóle niesamowite jest to jak nasz organizm szybko daje się omamić takim zjawiskom. Mimo, że wybija 1 w nocy wydaje nam się wtedy, że mamy mnóstwo sił, żeby coś jeszcze porobić, chce nam się przygotowywać posiłki. Jesteśmy w stanie robić rzeczy do których zimą już po 16 nie starcza nam sił i energii. Biała noc nas "rozpracowała" i w tempie nieraz kilkunastu godzin jest w stanie "rozprogramować" te nasze mądre a czasem "przemądrzałe" mózgi ;).


Życzę Wam, żebyście chociaż raz w życiu trafili do krainy prawdziwych białych nocy - Oslo to tylko namiastka. Najlepiej gdyby udało Wam się trafić za koło podbiegunowe, czyli np. do Laponii, czy to Laponii norweskiej, szwedzkiej, fińskiej czy rosyjskiej. Tak, Laponia ciągnie się przez 4 kraje :).  



Ja tymczasem dopijam moje piwo i kolejny raz "przyłapuję" dzień na tym, że "nie wydał" nam nocy ;). Załączam też fotki. Zrobiłam je około 3 nad ranem w pochmurny dzień, czyli prezentują one najciemniejsze wydanie nocy jaką w ostatnim czasie mieliśmy. :)





A tu dla porównania jeszcze raz letnia noc w Laponii:



Dobranoc :)))

sobota, 21 czerwca 2014

Sommerhoppuka 2014, Oslo :)

Witajcie :)

Tym razem chciałam Wam opowiedzieć o moim wczorajszym dniu, w którym po raz pierwszy w życiu uczestniczyłam w letnim grand prix w skokach narciarskich :). W Oslo na skoczni Midtstubakken (druga obok słynnej Holmenkollen) odbył się jeden z konkursów norweskiego cyklu Konica minolta sommerhoppuke 2014. Jeszcze kilka tygodni temu w ogóle bym nie przypuszczała, że trafi się taka gratka. A tu proszę! Nie dość, że konkurs ukoił troszkę tęsknotę za odległym w czasie sezonem zimowym to był to mój pierwszy konkurs live na igielicie, pierwszy live na skoczni Midstubakken i pierwszy tak kameralny! :) Bo jak inaczej określić zawody podczas których skacze tylko jedna drużyna a publiczność składa się głównie z członków rodzin zawodników i paru dodatkowych osób. Łącznie może z 30 osób. Nie ma żadnej ochrony, żadnych dziennikarzy a zamiast tego tylko piękny widok na całe Oslo, spokój, cisza i gofry własnoręcznie przygotowane przez mamę Tom'a Hilde (dla niewtajemniczonych, mama jednego ze skoczków) ;). Przyznam szczerze, że czułam się trochę jakbym uczestniczyła w zamkniętym konkursie skoków narciarskich tylko dla rodzin skoczków. Przyjemne wrażenie, choć trochę peszące w 1 chwili. Zazwyczaj nie trudno mi wtopić się w tłum przy skoczni a tu byłam niemal jak na świeczniku i czułam na sobie wzrok różnych mijających mnie osób. :)
Kiedyś wydawało mi się, że bardziej kameralnych zawodów niż konkursy Pucharu świata w Lillhammer nie ma lub nie będzie. Jak bardzo się myliłam ;P.  

Jeśli chodzi o wyniki nie będę się na ich temat rozpisywać czy wypowiadać, ponieważ nie śledziłam całego cyklu konkursów od początku i nie jestem zorientowana w temacie. Tym razem pojechałam na zawody tylko i wyłącznie dla przyjemności, żeby znowu nacieszyć oko widokiem skoczka podczas lotu :). Wiem, że część kibiców uznaje wyłącznie duże imprezy w sezonie podczas Pucharu świata. Dla mnie osobiście liczy się każdy na żywo oddany skok, nawet ten oddany w ramach treningu bez udziału publiczności. Nie zaprzeczam jednocześnie temu, że duże imprezy budzą o wiele większe emocje i są jakimś zbiorowym przeżyciem (osobista radość jest wtedy pomnożona przez tysiące innych radości, które przyszły oglądać zawody razem z tobą). To magiczne chwile, które na długo pozostają w pamięci :). Może kiedyś wrócę tutaj wspomnieniami do tego co już przeżyłam i opowiem gdzie i na czym byłam i jak wtedy było. Natomiast dzisiaj kładę się już spać z nowym doświadczeniem w plecaku życia. I tak sobie cały czas myślę jak ja tych ludzi podziwiam za ich odwagę. Uprawiają dyscyplinę, która jest w pewien sposób elitarna. Nie każdy może ją wykonywać, czy to z przyczyn fizycznych czy psychicznych. To "zawód" wysokiego ryzyka. A patrząc tak bardziej żartobliwie to praca "pod chmurką";). Trzeba lubić mróz, deszcz, pogodę i niepogodę. :)

Słowem zakończenia: 






Poniżej zamieszczam Wam jeszcze filmik ze skokiem Andersa Bardala oraz dwie fotki. I kładę się spać, bo oczy mi się już kleją :).


Skocznia Midtstubakken :)


Anders Bardal w drodze na skocznię :)








piątek, 20 czerwca 2014

Konkurs fotograficzny - wygrana :)

Hej kochani!

Dziś przychodzę z pozytywnym postem oraz informacją. Zacznę od informacji. To dla tych osób, które weszły na bloga przez wordpress. Z dniem dzisiejszym przenoszę bloga na blogspot. Z pewnych względów będzie mi go tutaj łatwiej prowadzić, tak więc zapraszam pod adres: http://mcdusiainnorway.blogspot.no :) Bloga na wordpress jeszcze nie usuwam, ale nie umiem powiedzieć, jak długo tam zostanę. To tyle z ogłoszeń parafialnych.

Teraz chciałam Wam krótko opowiedzieć o przyjemności jaka mnie spotkała zaraz po tym jak się uporałam z trudami dotyczącymi sytuacji mieszkaniowej. Pod koniec maja wzięłam udział w krótkoterminowym konkursie na instagramie. Konkurs zorganizowała szkoła Norges kreative høyskole, którą interesuję się już od dłuższego czasu, ponieważ proponuje ona studia na moich wymarzonych kierunkach stricte medialno-kreatywnych, czyli fotografia i film. Niestety szkoła jest prywatna, więc mając całe utrzymanie na swojej głowie, nie mogę się na niej "zarekrutować"...  Nie stać mnie na rezygnację z dochodu na rzecz nauki... Przynajmniej nie teraz. A co będzie w przyszłości. Who knows. ;) W każdym razie, szkoła ogłosiła konkurs pod hasłem "øyeblikk", czyli chwila, moment. Można było wstawić cokolwiek. Ja postanowiłam wykorzystać jedną z fotek, którą zrobiłam 17 maja podczas uroczystości dnia konstytucji w Norwegii. Tak przy okazji, teraz skojarzyłam, że miałam Wam w sumie o tym dniu opowiedzieć i jeszcze tego nie zrobiłam. Nadrobię! Tymczasem zapodam Wam przedterminowo teaser ;), czyli mój krótki filmik z tego dnia, który umieściłam na youtubie. A wracając do zdjęcia i decyzji jury. Bardzo mnie ona zaskoczyła. Profesjonaliści postanowili postawić na zdjęcie, którego obecność na moim instagramie w porównaniu z innymi moimi zdjęciami przeszła bez odzewu o_O. Dało mi to mocno do myślenia. I potwierdziło fakt, że być może instagram jest jakąś drogą komunikacji, ale na pewno nie właściwej weryfikacji. Często liczą się tam efekty specjalne a nie treść zdjęcia. Tym bardziej cieszę się, że fotka, którą postanowiłam wystawić w konkursie tak bardzo odbiega od schematycznego myślenia. :) Jest ona raczej symbolem współczesnej Norwegii a nie manifestacją nowej aplikacji z AppStore :). Okazuje się, że czasem nie warto zrażać się brakiem reakcji na nasze wypociny, tylko robić swoje. Bo kto ma docenić ten doceni :). No dobra, ale co z tej mojej wygranej wynikało? Jakie korzyści? A mianowicie takie, że razem ze współwygranymi mogliśmy odbyć 8 godzinny kurs fotograficzny w Norges kreative høyskole pod okiem dwóch znanych norweskich fotografów, będących jednocześnie nauczycielami tejże szkoły, czyli Andersa Nilsena i Tevje Akerø. Obaj bardzo ciekawi, z bogatym doświadczeniem oraz portfolio sięgającym od fotoreportażu wojennego po fotografię komercyjną. Przygotowali oni dla nas jednodniowy kurs, ale bardzo konkretny i praktyczny, tak, że po zaledwie kilku godzinach spędzonych razem z nimi wiedziałam i wiem nadal, że moja świadomość na temat robienia zdjęć w jakimś stopniu wzrosła. Innymi słowy, trochę mnie w tej materii rozdziewiczyli i dzięki im za to ;). Kurs był podzielony na kilka części. Najpierw zapoznaliśmy się z sylwetkami zawodowymi obu panów, ich pracami i kierunkami w fotografii, którymi się zajmują, następnie przeszliśmy część teoretyczno-techniczną. Dowiedzieliśmy się o różnych trickach, kategoriach, roli swiatła, funkcjach przesłony i migawki itp. Wszystko po to, by w kolejnych godzinach wyjść razem na Karl Johansgate, czyli główną ulicę w mieście i wykonać kilka zadań praktycznych, czyli zdjęć w konkretnych zagadnieniach podanych nam przez Andersa. Powiem Wam szczerze, że nie sądziłam, że na ulicy, zwykłej zatlłoczonej ulicy jest TYLE tematów do sfotografowania. Wystarczyło mnie w tym raz uświadomić, żeby moje spojrzenie już nigdy nie było takie jak wcześniej! Ile rzeczy człowiek przeocza! Ile jest mu obojętnych a które mogą być świetnym kadrem. Czekamy na coś co się wydarzy, żeby poddało nam temat do fotografii a tymczasem zwykła codzienność jest przebogata w tematy.  Po powrocie z Karl Johan zasiedliśmy wspólnie do naszych prac i oceniliśmy jak nam wyszły. Również ciekawe doświadczenie. :)

Szkoda, że nie mogę pouczestniczyć w tego typu edukacji trochę dłużej... Mimo, iż w mojej duszy bardziej gra robienie filmów niż zdjęć to jednak coś się we mnie rozbudziło, jakaś nowa fascynacja. :) I do tego fakt, jak ciekawie można opowiadać o swoich zdjęciach. Cud, miód i orzeszki :D. Film mówi najczęściej sam za siebie. Obraz można interpretować. Polecam Wam spróbować swoich sił, choćby poprzez fotografię wykonywaną telefonem. Jak Anders powiedział, dobrą fotografię można tak naprawdę zrobić wszystkim, nie tylko Nikonem czy Canonem :). Jak jest oko i jest ten moment, to wyjdzie :). I tego się będę trzymać. Na dzień dzisiejszy moje zdjęcia są wykonywane telefone, Iphonem. Czy nadejdzie zmiana na profesjonalny sprzęt? Zobaczymy. :)
Cieszę się bardzo, że udało mi się coś wygrać, coś tak praktycznego, wiedzę na przyszłość. Mogłam porozmawiać z fachowcami, znawcami tematu. Usłyszeć ich opinię na temat moich prac. To buduje, nawet jeśli zdarzy się krytyka, jest ona konstruktywna. :)

A teraz zapodam Wam link do filmiku, strony szkoły oraz moje zdjęcie. Jeśli interesowałby Was mój komentarz do zdjęcia, dajcie znać w komentarzach :).





A tu już osobno kilka innych fotek wykonanych tego dnia w ramach ćwiczeń:










Umowny deal - część 2

Witajcie!

Dziś przychodzę z drugą częścią mojej złożonej historii z ostatnich dni, czyli napiszę Wam o tym jak niemal wylądowałam na bruku. :)

Nie da się ukryć, że uważne analizowanie podpisywanych umów, rozważne dobieranie sobie "współpracowników" oraz umiejętność rozwiązywania konfliktów to 3 elementy dzięki którym tworzymy sobie bezpieczną przyszłość. Tylko co zrobić w sytuacji, gdy mimo wszystko to co wydawało nam się znane i okiełznane nagle zaczyna wierzgać nóżkami i pokrzykiwać? O nieprzywidywalności tyś najtrudniejszą z życiowych dróg! I dajesz mi ostatnio nieźle popalić!

Ale co takiego wydarzyło się w "moim" przytulnym mieszkanku?
Po niemal roku spędzonym w ciasnym mieszkaniu/kolektywie z 7-8 osobami (w porywach nawet 10), jedną łazienką oraz kuchnią i bez salonu postanowiłam we wrześniu zeszłego roku przenieść się do bardziej ludzkich warunków. Przede wszystkim marzyłam o rozstaniu się z kolejką do kibelka oraz stresem, że nie zdążę wyszykować się do pracy bo ktoś okupuje łazienkę. Jak się okazało oprócz mnie marzenie to wysnuła również dwójka innych współlokatorów, którzy byli parą. Wszyscy mieliśmy dość i pragnęliśmy spokoju, stabilizacji. Jeśli chodzi o mnie, moment na zmianę był dobry. Akurat w tym czasie kończył mi się okres próbny i firma postanowiła podpisać ze mną stałą umowę. Stały dochód, stała praca były gwarantem, że dam sobie radę. Jedyna rzeczą na którą jeszcze nie do końca mogłam sobie pozwolić była przeprowadzka do czegoś samodzielnego, czyli do kawalerki. Przyczyna: za mały dochód a za wysokie koszty wynajmu w Oslo. Gdyby ktoś z Was nie wiedział, Oslo jest jedną z najdroższych stolic świata a ja dopiero zaczynałam zapuszczać korzenie w tym mieście. W każdym razie, trafiła się okazja do wyjścia z tej sytuacji. Ja miałam stały kontrakt i dzięki temu byłam wiarygodna dla nowego właściciela a moi współlokatorzy mogli dorzucić się do depozytu dzięki czemu mieliśmy szansę wynająć całkiem fajne mieszkanie. Jakby nie było pomogliśmy sobie nawzajem. Muszę dodać, że moi znajomi pracowali wtedy jedynie dorywczo i wszelkie starania z ich strony o samodzielne mieszkanie spełzłyby na niczym. W Norwegii jest tak, że właściciele w większości przypadków stawiają twarde wymagania: albo osoby pracujące albo studenci, którzy mimo, iż tu w Skandynawii w niemal 90% żyją na kredyt, mają bardzo wysoko honorowany status społeczny. Anyway, po około 1,5 miesięcznych poszukiwaniach udało nam się znaleźć TO COŚ. Fajne 3 pokojowe mieszkanie, z dużą sypialnią dla pary i całkiem przestrzennym pokojem dla mnie samej. Do tego świetna kuchnia, nowoczesna, wielki salon i duuuży wygodny (bo z fotelami) balkon. Mieszkanie jak marzenie. Przynajmniej dla 3 osób, które przez rok cisnęły się w wieloosobowym kolektywie, na piętrze prawie że "podziemnym". Tego w Norwegii bardzo nie lubię, ale ma ona upodobanie do stawiania bloków w taki sposób, że jedno z pięter wypada właśnie poniżej klatki, czyli jakby w piwnicy i widok z tego piętra najczęściej rozpościera się na jakąś skałę lub murek otaczający cały blok. Naprawdę nieprzyjemne zjawisko. Dlatego tak bardzo ucieszyliśmy się na myśl o zamieszkaniu na 2 piętrze z widokiem na NORMALNE budynki i plac zabaw a nie jakąś dziwną skałę. I tak mieszkało nam się tu dobrze do czasu.. do czasu informacji o przedwczesnej wyprowadzce moich współlokatorów z powrotem do swojego kraju (dziewczyna nie mogła znaleźć pracy w swoim zawodzie). Wszystko jak najbardziej ludzkie, do przyjęcia i zrozumienia, choć smutno się człowiekowi w pierwszej chwili robi. W jakiś sposób się zżyliśmy i przeszliśmy razem najtrudniejsze chwile, zaraz po przyjeździe do Oslo, kiedy byliśmy totalnie obcy w tym mieście i nikt nie wiedział co z nami będzie. Można powiedzieć, że byliśmy grupą wzajemnego wsparcia w poszukiwaniu pracy i nie tylko. Nie lubię pisać, że życie tylko rozczarowuje, bo w głębi ufam, że tak nie jest. Nie mniej jednak w tym jednym przypadku tak się stało. Zamiast happyendu potwierdziło się, że pieniądz rządzi ludźmi... w bardzo przykry sposób. A poszło o ... umowę. W Norwegii (a myślę, że nie tylko tutaj tak jest) podpisanych umów należy dotrzymywać, są zobowiązujące. Jeśli ktoś opuszcza wynajmowany pokój musi zatroszczyć się o znalezienie nowego lokatora na swoje miejsce (tak by inni nie musieli się wyprowadzać) a jeśli nie znajdzie powinien tak długo opłacać czynsz za swój pokój jak przewiduje to okres wypowiedzenia (w naszym przypadku były to 2 miesiące). Wydaje się to logiczne i jasne. Jasne i oczywiste nie było niestety dla moich współlokatorów. Na znalezienie kogoś nowego na swoje miejsce postanowili poświęcić 3 tyg (co jest okresem bardzooo krótkim) i nie dało mi w ogóle szansy wpłynąć na wybór przyszłych nowych współlokatorów. Mimo, że w zamyśle miałam pozostać w tym mieszkaniu, miałam zgodzić się na wszystko co się będzie działo. Regularnie zaczęłam otrzymywać komunikaty, że mam się dopasować, pójść na kompromis, "pomóc". Pomoc ta oznaczała nieszanowanie swoich potrzeb, swoich założeń, niczego. Miałam być tylko pionkiem, który da się poprzestawiać tak, żeby innym było wygodnie. Przyznam, że w życiu nie spodziewałam się takiego potraktowania. I to w imię zasady "nam się to należy", " ty MUSISZ ulec" we wszystkim... brak słów. Jak się po niedługim czasie okazało, fakt, że nie miałam mieć wpływu na przyszłe losy mieszkania nie był najbardziej przykrym. Burza wywoływała się z każdą kolejną kroplą deszczu. Współlokatorzy mówiąć wprost olewali sobie odpowiedzialność, która na nich prawnie spoczywała. Nie dość, że z szukaniem nowych ludzi czekali niemal do ostatniej chwili, nie wręczyli żadnego oficjalnego wypowiedzenia właścicielowi to nie kwapili się do tego, żeby w ogóle się z nim skontaktować co dalej... Zamiast tego rzucali hasłami, że w sumie to mój problem, ponieważ ja w tym mieszkaniu zostaję. Pisząc o tym wszystkim z perspektywy już niemal 4 tyg włos nadal jeży mi się na głowie, a nie powiem, co czułam będąc w środku tornada. Mogę powiedzieć tylko tyle, że to "odchorowałam", cały ten stres i nikomu nie polecam pakować się w podobne tarapaty. Powiedziałabym nawet, że ten post piszę ku przestrodze. Tam gdzie można, gdzie się da, sprawdzajcie z kim wchodzicie w układy. Pewnie, że nie zawsze da się przewidzieć co się z człowieka wykluje, ale czasem wiemy, czego się po kimś spodziewać. A wracając do meritum. Prawdziwy huragan emocji wywołany został w momencie kiedy (w końcu po moich usilnych prośbach) współlokatorzy napisali do właściciela pytając co dalej i sugerując jemu, że może ich informację z końca kwietnia o podjęciu starań w poszukiwaniu nowych ludzi potraktuje jako wypowiedzenie, ponieważ został im tydzień, nikogo nie mają na swoje miejsce a płacić za puste miejsce by nie chcieli... Ktoś trzymający się przepisów prawnych od razu stwierdzi, że brzmi to jak bełkot dzieci w przedszkolu, które nie wiedzą o co proszą.  A każdy dorosły od razu domyśli się jaka była odpowiedź. Warunków dotrzymać, maila skasować - nie ma żadnej mocy prawnej. Do tego poinformował ich, iż kaucji (depozytu) nie dostaną dopóki nie "odbędą" dwumiesięcznego wypowiedzenia, które muszę wręczyć ja w imieniu całej trójki. Okazało się, że przy zakładaniu konta depozytowego bank zażądał podpisu tylko jednej osoby a nie trzech i ów podpis pochodził ode mnie - o czym akurat wszyscy zapomnieliśmy, łącznie z właścicielem. W ten sposób sytuacja stanęła na ostrzu noża... Dla drugiej strony było to jasne jak słońce, że ja się zgadzam od razu rzucić wszystko w ch... i składam wypowiedzenie. Jakże mogłabym postąpić inaczej. Jestem przecież tylko "wiernym sługą" wykonującym polecenia. Zaczęła się nowa nagonka.... MUSISZ pójść na Z NAMI na kompromis i wyprosić u właściciela okres 1 miesiąca wypowiedzenia, żebyśmy nie musieli płacić za 2 miesiąc. Na jeden EWENTUALNIE możemy się zgodzić. Innymi słowy: zapłać za nasze błędy. Nic w stylu, słuchaj, rozwiążmy jakoś tą sytuację. Wiemy, że zawaliliśmy sprawę. Tylko MUSISZ MUSISZ MUSISZ. Słowem MUSISZ piekło jest wybrukowane. I kto mądry ten wie, że słowo MUSISZ często osiąga odwrotny efekt od zamierzonego. Co najwyżej MOGĘ ale na pewno nic NIE MUSZĘ. Tak więc, po raz 1 postanowiłam asertywnie jak tylko się da zawalczyć o swoje i nie zgodziłam się najpierw na 1 miesięczne wypowiedzenie, po czym na wypowiedzenie w ogóle. Bo kurcze, z jakiej racji mam przekreślić całe swoje życie w Oslo tylko dlatego, żeby komuś zrobić przyjemność, komuś kto sobie ubzdurał iż inni są winni jego niekonsekwencji życiowej. Nie będę już tutaj wnikać w szczegóły słowne, powiem tylko tyle, że sprawa wrzała i wrzała i "oberwało" mi się za całokształt, za to że żyję i korzystam z prawa do zasiłku, za to że po prostu nie mam pracy i utrudniam innym życie. Tak, pojechano po całości. Co mnie tylko utwierdziło w przekonaniu, że dla tych ludzi to ja już w życiu nic więcej nie zrobię i niech mi  zejdą z oczu tak szybko jak odlatuje ich samolot. Niestety to szybko oznaczało jeszcze 4 wspólne dni w których cudownym trafem spadli nam z nieba ludzie, którzy postanowili wynająć pokój na 3 miesiące, co dało mi chociaż spokojny dach nad głową na okres wakacji. Plus po niebywale dobrym negocjowaniu z właścicielem udało mi się wypracować rozwiązanie, które pozwala mi (w razie gdybym w trakcie okresu wypowiedzenia zmieniła zdanie) podjąć próbę znalezienia nowych współlokatorów. Ufff.... Jeden mądry człowiek w tym całym bałaganie. Zrozumiał moje położenie, za co jestem mu wdzięczna i stwierdził, że jeśli ja nie będę miała ochoty na kompromis to on niczego takiego nie uzna :). W końcu to nie ja zawaliłam sprawę z dotrzymaniem warunków.

Mogłabym jeszcze opisać jak nieprofesjonalnie moi współlokatorzy zachowali się podczas oględzin mieszkania przez zainteresowane osoby i jak niespójne informacje podawali między sobą, taka kwota, taki depozyt. Po prostu wstyd na całej linii. Wstyd do tego stopnia, iż postanowiłam "zwiedzających" przeprosić w imieniu mojej chorej dwójki. Nikomu nie życzę takiego upokarzania i nieprzyjemnego rozstawania się ze swoimi współlokatorami. Najbardziej egoistyczny i perfidny sposób w jaki można potraktować drugiego człowieka. Bo jak inaczej opisać kogoś kto mówi: mnie nie obchodzi, że nie masz pracy. Mnie nie obchodzi, że wylądujesz na bruku. Ja wyjeżdżam i chcę kasę - RIGHT NOW, TU I TERAZ! Presja co do finansów została nawet zaszczepiona nowych lokatorom, którzy zostali niemal zmuszeni do wpłacenia depozytu od ręki. Tak więc, w ramach podsumowania - uważajcie z kim wdajecie się w interesy i dokładnie sprawdzajcie co jest na podpisywanych umowach.

Wiem, że nie był to za przyjemny post, ale chciałam się nim podzielić, ponieważ historia zalegała mi na sercu. Mam nadzieję, że skoro teraz wysłałam ją już w wszechświat, dałam jej skrzydła by mogła odfrunąć w siną dal i dać mi święty spokój. Jestem nią zmęczona! Ale też dumna, bo zawalczyłam o siebie, nie mając nikogo u swojego boku, ba wręcz mając ale dwójkę ale po przeciwnej stronie. Nie dałam sobie w kaszę dmuchać :)
Trzymajcie się do następnego - będzie już przyjemniej bo o konkursie fotograficznym ;)

P.S. Dla tych, którzy się może nie domyślili - tak nowi współlokatorzy spłacili depozyt starych lokatorów i tym samym mam ich z głowy. :) Jednak jestem przekonana, że do dziś nie rozumieją (ci starzy oczywiście) jakie szczęście ich tak naprawdę spotkało.. W każdym razie dziękuję lub przepraszam nie usłyszałam. Dziękuję oczywiście z tej racji, że dzięki mnie nowi lokatorzy postanowili się wprowadzić.

Cuda, wianki, itp. - część 1

Witajcie! 

Zacznę od przeprosin, bo trochę mnie tutaj nie było… Nie zakładałam aż tak długiej przerwy, ale tyle się działo, że pisanie na bloga było ostatnią rzeczą o której mogłam myśleć. W telegraficznym skrócie: o mało nie zostałam pozbawiona zasiłku dla bezrobotnych czyli środków do życia, o mało nie zostałam przymuszona do wyprowadzenia się z mieszkania, o mało nie poczułam się porzucona przez ludzi oraz tu już na plus: 17 maja i wygrana w konkursie fotograficznym :). A teraz jeszcze raz, ale już z wyjaśnieniem.

Ci którzy mnie znają wiedzą, iż od 1 marca 2014 roku jestem osobą bezrobotną i to na własne życzenie. Wypowiedziałam pracę w firmie, która miała niszczący wpływ na pracowników oraz dawała mi "zajęcie", którego bardzo nie lubiłam. Odejście stamtąd było naprawdę kwestią czasu. Nie chcę teraz opowiadać o samej pracy, ponieważ nie jest ona przedmiotem tego posta. W każdym razie zwolniłam się i zasłużenie liczyłam na wsparcie państwa norweskiego w okresie dopóki nie znajdę czegoś nowego. Zasiłek w Norwegii dostaje się po wypracowaniu wcześniej odpowiednich dochodów i są to dochody z ostatniego roku lub z 3 ostatnich lat. Z racji, że jestem w tym kraju nie od wczoraj wiedziałam, że je spełniam. A jedyną ”karą” jaką miałam ponieść za samodzielne zwolnienie się z pracy miało być zawieszenie wypłacania zasiłku w okresie pierwszych 8 tyg od wypowiedzenia. I na to się przygotowałam, zarówno finansowo jak i psychicznie. Nie byłam natomiast gotowa na odrzucenie mojego podania z powodu niezgody na wyprowadzenie się z Oslo kiedykolwiek i gdziekolwiek. Jest to opcja, którą zaznacza się na tak lub nie w kwestionariuszu przygotowanym przez urząd pracy. Nie zgodziłam się na ten warunek, ponieważ uczęszczam w Oslo na cotygodniowe konsultacje lekarskie. Pobyt tutaj daje mi możliwość leczenia. Niestety tym razem i to nawet w Norwegii okazało się, że trzeba być zdrowym i sprawnym by móc chorować. A urzędnicy mają władzę w swoich rękach. Otrzymałam list z informacją, iż dokument od lekarza za mało im mówi i z racji, że nie chcę się zgodzić na ewentualną przeprowadzkę, nie należą mi się żadne pieniądze. Poczułam się jakby ktoś dosłownie zadał cios z zaskoczenia. I po raz 1 stwierdziłam, że nie wszystko można brać za oczywiste. W każdym razie, co zrobiłam dalej? Złożyłam odwołanie o którego możliwości miły Pan urzędnik powiadomił mnie w liście. ”Jeśli nie zgadzasz się z naszą opinią masz prawo do odwołania”. Nie lubię odwołań, ale wiem, że są ostatnią deską ratunku i nieraz działają. Do dziś kojarzą mi się z okazaniem łaskawości wobec studentów, którzy nie dostali się w pierwszym naborze na studia i byli tuż pod kreską. ;) Tak więc niczym ten student mający nadzieję na cud, złożyłam odpowiedni dokument (czego się człowiek przy takiej okazji nauczy to jego) i cierpliwie czekałam na pozytywną odp. Lekarz wzmocnił siłę użytych argumentów, Pani w ”okienku” życzyła powodzenia. No nie mogło się nie udać! ;) Po około 2 tyg zobaczyłam list w swojej skrzynce a w nim informacje: "z racji, iż urząd ma w tej chwili bardzo dużo spraw do rozpatrzenia, czas oczekiwania na wynik odwołania wynosi około 15 tygodni"!!!!!! @#$%^&* nic dodać nic ująć! W ciągu paru sekund roztoczyła się przede mną wizja zaciągnięcia długów na spłatę mieszkania, spakowania się i powrotu do Polski najpóżniej od sierpnia… Już bardziej mnie dobić nie mogli. Do tego jeszcze stąd i zowąd ”pocieszenia” od znajomych, że wymóg przeprowadzki jest bardzo surowo traktowany i marne moje szanse na odzyskanie pieniędzy. Nawet po 15 tyg! Pierwszy raz w życiu poczułam, że naprawdę nie warto być uczciwym…… Ale warto wierzyć, że Ktoś nad wszystkim czuwa i o mnie jeszcze nie zapomniał! Tego samego dnia, kiedy dowiedziałam się o feralnych 15 tyg udałam się na spotkanie z kolegą, który cierpliwie wysłuchał moich żalów i pretensji pod adresem urzędu pracy. Jak się okazało parę godzin póżniej spotkanie miało być kluczowe dla całości sprawy. Wieczorem tego samego dnia kolega spotkał się ze swoją znajomą, która pracując w urzędzie pracy kazała mu się ze mną skontaktować i namówić mnie do natychmiastowego wycofania odwołania oraz złożenia wniosku o przyznanie zasiłku na nowo. Tak też zrobiłam, w 1 pracujący dzień udałam się do urzędu i zastosowałam się do wszystkich zaleceń. Nowe podanie wypełniłam jak się należy z wielkim naciskiem na TAK, pragnę się przeprowadzić choćby na Marsa jeżeli tylko dacie mi kasę na tą wycieczkę! I cóż się okazało?! Po 4 dniach otrzymałam mój ulubiony list z czerwonym logo NAV (urząd pracy), w którym kolejny miły Pan urzędnik pogratulował mi z racji przyznania zasiłku oraz życzył udanej wyprawy na Marsa :D Wszelkie wnioski pozostawiam Wam do wysnucia on your own, na własną rekę :D.


Image


Szczęśliwa, że coś udało mi się przeforsować i wychodzę na prostą nie zauważyłam, że kolejna ”tragedia” stała już u moich drzwi ;). Ale o tym w 2 części.

Tylko nikomu ani mru - mru (relacja) :)

Witajcie :)

Przyszła pora, żeby podzielić się z Wami moimi wrażeniami z występu kabaretu Ani Mru-Mru w Oslo.

Może na wstępie powiem tylko tyle, że kabaret Ani Mru-Mru nie należy do moich ulubionych, ale jest jednym z bardziej lubianych. Dlaczego to mówię? Jeśli wybieram się na występ grupy, która jest numerem 1 labo 2 na mojej prywatnej liście kabaretowej, to siłą rzeczy spodziewam się beczki ze skeczowym prochem. Po prostu idę tam, żeby chłonąć, chłonąć i jeszcze raz chłonąć wszystkie pozytywne wibracje, które dana sala pomieści i wycisnąć z tego wydarzenia dla siebie jak najwięcej. W ogóle nie zakładam, że mogłabym się rozczarować. Świadomie wybieram "markę", przy której wiem, że się nie zawiodę. Na Ani Mru-Mru poszłam z trochę innym założeniem/nastawieniem, bardziej badawczo. Pomysłałam sobie, a nóż widelec będzie tak zarąbiście jak na moich kabaretach z pozycji nr 1 lub 2 i będę mogła ich polecić dalej.

Czy zatem mogę to zrobić? I tak i nie. Zacznę od argumentow na NIE. ;)
1)    Ani Mru-Mru to dla mnie pewna dawka kultowych skeczy, dzięki którym kabaret odniósł wielki sukces i popularność. Niestety nie mieliśmy okazji ich zobaczyć….Zabrakło Tofika, zupki chińskiej i całej masy innych znakomitych kawałków…. Może powiecie, fajnie! No fajnie fajnie, ale jakiś jeden stary hit mógłby się nawinąć. Mi osobiscie marzył się Tofik na żywo! Na Tofiku się “wychowałam” i na Tofika spoźniłam się o kilkanaście lat ;)
2)    Każdy kabaret to pewien dobór tematów, które się na niego składają. Jedne są czystą abstrakcją, inne z życia wzięte a jeszcze inne po prostu w złym guście. Na podstawie skeczy prezentowanych w tv Ani Mru-Mru jawiło mi się zawsze jako grupa na pewnym poziomie, nieprzekraczająca dobrego smaku w swoim podejściu do humoru. Jakie było moje zaskoczenie i rozczarowanie po tym co usłyszałam w Oslo! Nie wiem co im się stało, że postanowili przestawić się i postawić w swoim programie na “świntuszenie”, czyli tematykę pornograficzno-seksualną. Odnosili się do niej w większości scen….. Była motywem przewodnim…. Odniosłam wrażenie, że ulegli jakiejś zewnętrznej presji, która mówi, że jak sobie poświntuszymy to będziemy fajniejsi. W ten sposob nieświadomie nawiązali do jednej z największych norweskich porażek towarzyskich, czyli humoru, który słynie z tego, że albo go w ogóle nie ma, albo jeśli się pojawia to tylko w rozerotyzowanej formie. Nie ma dowcipu bez odniesienia do seksu. Pewnie mieliby wzięcie wśród norweskiej publiczności. Tylko, że ja idąc na ich występ chciałam sobie właśnie od tego poziomu żartów “odpocząć" i zaaplikować dawkę dobrego polskiego kabaretu. Nie udało się…. przynajmniej nie w 100%.

A dlaczego byłabym na TAK? :)
1)    Bo nie znam drugiego tak “plastycznego” w swoim przekazie kabareciarza jakim jest Michał. :) Może Krosny, z tym, że u niego w zupełności odpadają dialogi. Misiek był fenomenalny i bardzo mocno “odratował” pierwsze złe wrażenie. Poza tym, fajnie jest gdy artysta sam dobrze bawi się na scenie a Michał to robił. “Spalał się” przy niemal każdej okazji. W scenie końcowej wybuchał śmiechem tak często, że nawet utrudniał pracę swoim kolegom ;). Wielkie brawa dla niego. :D
2)    Ewidentnym plusem całego występu był również ścisły kontakt z publicznością. Tu w tej roli najbardziej sprawdził się Marcin, który nie dość, że grał sceny to sporo odnosił się do poszczególnych osób na sali i ogólnie cały czas czuwał nad kontaktem z publicznością. Zagadywał, sprawdzał co piją w swoich “tajnych” butelkach, czy czasem czegoś nie przemycili itp. Naprawdę duży plus za connection z widzami. Dzięki tej łączności mogę powiedzieć, że również i mnie udało się wejść w krótką i szybką relację z Wójcikiem ;). W jednym ze skeczy tłumaczy on swojemu koledze Waldkowi, że nie może on boczyć się na fanów chcących zrobić sobie z nim zdjęcie (Waldek wysnuł głośną myśl, że nie lubi być fotografowany), ponieważ ci ludzie przyszli tu dla niego, bo go bardzo lubią i należy ich za to docenić. Ba, takie zdjęcie jest nawet formą odwdzięczenia się za ich "miłość". Ludzie chcą mieć pamiątkę ze spotkania z nim i nie ma w tym nic złego. Na co postanowił dać mu przykład prawidłowego zachowania, wyszedł do publiczności i zapytal która z pań chciałaby mieć z nim zdjęcie? Z racji, że stanął na końcu mojego rzędu, a ręce podnosiły się z innych, pomyślałam, zgłoszę się, ułatwię sprawę a przy okazji będę miała nie tylko zdjęcie ale i wspomnienie całej sceny w głowie. Cała ja. ;) A więc zgłosiłam się, Marcin podszedł, zapytał jak mam na imię i cyk fotka ;) Po mnie zrobił sobie jeszcze z trzema innymi osobami, przy czym zabawne było to, że dziewczyna po mnie miała również na imię Magda ;). Po zrobieniu zdjęć przeszedł do konkluzji, która brzmiała mniej więcej tak: “Bo widzicie, jak ja wyjdę, żeby zrobić sobie z kobietami zdjęcie, to może zgłosi się z pięć chętnych pań. Jeśli wyjdzie Michał to wystarczy, że się tylko gdzieś ustawi, nawet nic nie powie a tabunami kładą mu się do stóp, ba nawet przeskakują siedzenia. Mąż krzyczy, Grażynka, ale ty nawet aparatu nie masz! A nie szkodzi, pada odp. Zatem, ktora z pań wolałaby mieć zdjęcie z Michałem zamiast ze mną?” ;) Z racji, że nas podpuścił i wiekszości nie wypadalo już zaprzeczyć swojemu pierwszemu zgłoszeniu, rękę podniosła jedna pani z pierwszego rzędu ;P I oczywiście dostała szansę uczestniczenia w szalonej sesji z manekinem Michałem. Jak nam to Marcin wyjasnił, Michał nie staje do zdjęć osobiście tylko zawsze wynosi swojego manekina. Ustawia go gdzieś, ludzie podchodzą, robią fotkę i odchodzą. I faktycznie, Michał niczym figura woskowa stał się partnerem sesji fotograficznej, która odbyła się na scenie. A jak ta sesja przebiegała i dlaczego powaliła wszystkich ze śmiechu na podłogę, sprawdźcie sami wybierając się na jeden z występów Ani Mru-Mru w najbliższej przyszłości ;). Tadaaaa, poszła zachęta! ;)

Podsumowując: Występ zabawny, ale szokujący nowym podejściem tematycznym. Bardzo interaktywny, bo nieustannie włączający publiczność do swoich działań, wchodzący z nią w kontakt. Stawiający na przyszłość, bo nie sięgający po stare numery. Jedyny w swoim rodzaju, bo posiadający Michała Wójcika w swoim składzie. :D
Aaaa i oczywiście nie żałuję, że poszłam ;)

Dwie ciekawostki na deser:
Każdy kto mnie zna, wie, że język angielski nie jest moją domeną. Stąd wdzięczna jestem chłopakom za uświadomienie mnie jak sobie radzić w sytuacji, kiedy w danym języku obcym nie czujemy się zbyt mocni. Tłumaczymy słowo po słowie ;) Czyli trudne polskie powiedzenie "Po ptokach", to nic innego jak po angielsku "It’s after birds" ;). Tłumaczenie dosłowne, jakie to proste! :D

Po drugie, udało mi się rozwiać moją wątpliwość i dowiedziałam się od Michała osobiście, że tak, owszem “najlepsze na kaca jest powietrze z pompki od materaca”. Sprawdzał to wielokrotnie ;) Mój ulubiony cytat ze starego Ani Mru-Mru.

Załączam kilka zdjęć i życzę miłego wieczoru :)










Challenge accepted

Witajcie!

Niniejszym reaktywuję moje blogowe wyzwanie. Jednak reaktywacja następuje w troszkę zmienionej formie i z innego "punktu siedzenia", czyli z Oslo. :) Moje centrum dowodzenia przeniosło się do stolicy Norwegii pod koniec 2012 roku.  Ktoś kiedyś powiedział, że jeśli jakiś pomysł zaistniał w Twojej głowie i nie uległ w międzyczasie totalnemu unicestwieniu to znaczy, że coś jest na rzeczy i pomysł ten domaga się realizacji. W moim przypadku ten "przeleżany" pomysł tyczył się zarówno pisania, tworzenia do sieci, jak również przeprowadzki do Oslo.  A może odwrotnie, od przeprowadzki zaczynając. :) Tak czy inaczej I'm back i to nawet z tej właściwszej, bo długo planowanej miejskiej rzeczywistości :).

Po co tu jestem? Po to, żeby podzielić się moją polsko-norweską codziennością, "głośno" pomyśleć na różne tematy, które mnie tutaj w Norwegii dotykają, ciekawią, trapią oraz żeby po prostu ulżyć mojej głowie, która 365 dni w roku stara się przechowywać na swoim dysku twardym opowieści dla rodziny, znajomych, znajomych znajomych itd. :) Zapraszam do lektury oraz dzielenia się swoimi przemyśleniami.

Pozdrawiam majowo :)

p.s. Muzyczny akcent na rozpoczęcie nowego etapu:


Miłego słuchania!

p.s. Blog zawiera kilka zaległych postów zamieszczonych jednego dnia, czyli dzisiaj, ponieważ przenoszę go z wordpress. :)