poniedziałek, 9 stycznia 2017

Blog - podejście numer dwa


Szybki skok w Nowy Rok i powrót na blog ;)


Powrót bez oznajmiania, powrót stricte spontaniczny. A co! Jak szaleć to szaleć :). Skoro myśli do kolejnego tekstu spędzają mi sen z powiek to znak, że czas najwyższy je z siebie wyrzucić w cyberprzestrzeń. Zwłaszcza, że nawiązują do miejsca w którym się na tym blogu zatrzymałam - wątku toaletowego. Jak pięknie to brzmi. :)

Naprawdę nie sądziłam, że wątek miejskich szaletów w Skandynawii stanie się dla mnie tak wciągający. A jednak. Tym razem trafiliśmy na siebie podczas mojej wycieczki do Szwecji. Stał w centrum Göteborg'a, miasta na zachodzie kraju. Dumny niczym zabytek, zachęcający by przyjrzeć mu się bliżej.


Kolumnowy, z małym delikatnym szyldem WC. 

W momencie, kiedy go zobaczyłam, pojawiły mi się w głowie dwa skojarzenia: pierwsze, że mój wątek na blogu miałby kontynuację a drugi, że w Polsce "upchniętoby" w taką kolumnę kiosk RUCH'u. :) Przyznacie, że dawne kioski RUCH'u to najbardziej odlotowy wytwór polskiej rzeczywistości, który zresztą bardzo dziwił/dziwi i jednocześnie bawił/bawi obcokrajowców odwiedzających nasz kraj. A najzabawniejszą kwestią związaną z pracą w takim "pudełku" było/jest zawsze pytanie, a gdzie ta Pani chodziła/chodzi (nie wiem ile z tych kiosków jeszcze istnieje) do toalety? W ten sposób mamy kolejne powiązanie mojego polskiego skojarzenia z obrazkiem w Göteborg'u. W takiej kolumnie miałaby gdzie :D.

Jeżeli zastanawiacie się jakie wrażenia wyniosłam z odwiedzin w tej "zacnej" konstrukcji - nie wyniosłam żadnych, ponieważ po nie nie weszłam... Przyznam, że obawiałam się wszechogarniającej w środku klaustrofobii. Ba, mroczna konstrukcja mojej wyobraźni podsuwała również myśli, że może to tylko zejście do szaletowego podziemia.... Jakoś nie mój klimat. ;)

Rzeczywistość dookoła nas podsuwa dużo ciekawych skojarzeń, refleksji. Warto jej się czasem trochę poprzyglądać. I nie brać jej za oczywistą oczywistość.

Ze styczniowego Oslo,

Magda




sobota, 26 lipca 2014

Francuskie "ziemie" w Oslo

Witajcie!

Pamiętacie "charyzmatyczny" głos "charyzmatycznie" wyglądającego Zygmunta Chajzera w teleturnieju "Idź na całość" w latach 1997-2001? Przez te kilka lat nieustępliwie pytał swoich graczy a wraz z nimi całą publiczność przed telewizorami: "Bramka nr 1, bramka nr 2 czy bramka nr 3?" Cechą charakterystyczną tego pytania było to, że znajdowało ono zawsze ten sam odzew wśród publiczności, której zadaniem było wspierać bohaterów danego odcinka i która skandowała: "Idź na całość, idź na całość, idź na całość!!!". I nikt nigdy nie ubolewał nad tą co prawda "grzeczną i charyzmatyczną" manipulacją, ale jednak właśnie grą ze strony uroczego prowadzącego ;). Ba, wręcz przeciwnie. Nie  odbierała mu ona ani grama uroku tudzież chwały i sławy. Babcie nadal się w nim podkochiwały ("jaki łon przystojny"), rodzice cały czas widzieli w nim szanse na szybkie i łatwe dorobienie się a dzieciaki próbowały zgadnąć gdzie tym razem udało mu się ukryć czerwonego kota w worku, czyli Zonka (przegraną). Pamiętacie? Mam nadzieję, że tak.
Jednak dla tych, którzy nigdy nie mieli styczności z tym teleturniejem przytaczam krótki opis zasad tej "bramkowej" gry z wikipedii:

W grze uczestniczyły osoby wybrane spośród publiczności. Polegała ona głównie na podejmowaniu decyzji czy zabrać dotychczas zdobytą nagrodę, czy wymienić ją na inną. Gry były bardzo zróżnicowane, na przykład gracz mógł wymieniać znaną nagrodę na nieznaną lub na odwrót, odsprzedawać lub odkupować nagrody, brać udział w grach losowych, licytacjach, a czasem nawet w konkurencjach sportowych, jak np. rzuty rzutkami do tarczy.
W grze uczestniczyła też nagroda pocieszenia, maskotka, tzw. Zonk, przedstawiająca kota w worku. Wybranie jej oznaczało również utratę pozostałych nagród.
W finale gry uczestniczył gracz, który zdobył nagrodę o najwyższej wartości finansowej, lecz mógł on odmówić udziału w finale, wtedy wybierano kolejnego gracza. Finał zwykle polegał na wyborze nagrody z jednej z trzech "bramek", choć czasem pojawiały się dodatkowe elementy. Zazwyczaj w bramkach był samochód, mniejsza nagroda lub samochód i dwie nagrody, ale zdarzały się też inne sytuacje, np. kiedy do wygrania był więcej niż jeden samochód. W finale nie było już Zonka.

Zonk

A dlaczego o niej mówię? Co prawda takiego "charyzmatycznego" Zygmunta Chajzera, drogocennych nagród i tłumu wiernie skandującego "Idź na całość" koło siebie nie miałam ale ostatnio przyszło mi stanąć przed bardzo podobnym wyborem, a mianowicie: "bramka" nr 1, "bramka" nr 2 czy "bramka" nr 3. Tylko, że "bramkami" w moim przypadku stały się 3 publiczne toalety w barwach francuskiej flagi ustawione na środku Karl Johansgate, czyli w samym centrum Oslo.


Dlaczego w barwach flagi i to francuskiej plus otagowane hasłami z Rewolucji również Francuskiej: Wolność - Równość - Braterstwo pojęcia nie mam. Co skusiło Norwegów do stwierdzenia, że to właśnie na "obcej ziemi" w środku ich miasta będzie można załatwić te najpotrzebniejsze i bardzo osobiste sprawy - nie wiem... Ale gdyby ktoś z Was miał pomysł jak to wytłumaczyć, dajcie znać w komentarzach. 

W każdym razie przyszło mi wybierać niczym u Chajzera, choć na własną rękę. A więc polegając tylko i wyłącznie na swojej intuicji, nie sugerując się głosem ludu i przystojnego prowadzącego skusiłam się na....... czerwoną ("bramkę" nr 3). Teraz możecie mnie pytać, dlaczego czerwona z napisem Braterstwo? Najprawdopodobniej zadziałał odruch bezwarunkowy: dziewczynki na prawo, chłopcy na lewo plus nagle uznałam, że czerwony jest ok. I nie, nie spodziewałam się, że czerwony może oznaczać ZONKA, choć w sumie na ZONKA trafiłam - skubany. ;) Ale o tym za chwileczkę. 
Przejdźmy teraz do opisu obsługi mojej magicznej kabiny. Pobyt w niej wyceniono na 5 koron, czyli jakieś 2,5 zł. W tej cenie producent gwarantuje nam 15 długich minut, w których możemy oddać się relaksowi i "kanałowej medytacji" (choć kanału to ta kabina chyba jeszcze nie zdążyła zapuścić;)) Lub pewnie jeśli dopiero co przyjechaliśmy do miasta i nie mieliśmy jeszcze gdzie się przebrać, a zastały nas właśnie iście nieskandynawskie upały i "spływamy potem", możemy zdążyć spokojnie zmienić odzież. Myślę, że 5 koron to całkiem dobry deal. Jeśli chodzi o formę zapłaty ja zapłaciłam kartą. Nie dam teraz głowy, ale wydaje mi się, że to była jedyna możliwa opcja. Monet nie przewidziano. Fascynujące ;P. Wyprowadźcie mnie z błędu jeśli się mylę, ale w Polsce to chyba nadal nie do pomyślenia? Zatem po wstępnej zabawie z terminalem (jak go obsłużyć) drzwi do kosmicznej kapsuły się otworzyły. A głos dobiegający ze środka "zachęcał" tudzież bardziej zmuszał, żeby przekroczyć próg, ponieważ ZARAZ ZAMYKAMY. Nieco stresujące przeżycie ;P. Do tego drzwi otworzyły się z odgłosem ciężkiego dyszenia podobnym do odgłosu spłuczki w samolocie czy jakiegoś  parowozu. Jednak mimo wstępnych obiekcji postanowiłam wejść do środka i przekonać się jak tam jest. Pierwsze wrażenie? Klaustrofobia ;P. Tak od zaraz, na poczekaniu. Drzwi się "zassały" za mną i ogarnął mnie lęk, że nie będę umiała stamtąd wyjść. Z moich obserwacji zachowań innych klientów, którzy postanowili skorzystać z tych kabin chwilę po mnie, wynikało iż był to lęk powszechny, towarzyszący większości ;D. I jeszcze to wyobrażenie, że jeśli minie te 5 koron warte 15 minut ICH OCZOM (społeczeństwu Oslo) ukażę się ja w formie: "muszę pójść na chwilę w krzaczki". To by dopiero był blamage :P. Kolejne wrażenie i też niepozytywne wywołała na mnie sama toaleta, która była w formie "podłogowej" a nie jak w toi toi z sedesem. Dla mężczyzn żaden problem ale dla kobiet to dość niewygodne. Chyba, że Francuzki załatwiają się inaczej... Pardon! I po 3 w tej kabinie nie byłam sama! Swoją obecnością zaszczycił mnie król Olav V na którego cześć wygłoszono przemówienie a następnie "odwiedził" mnie tłum, który postanowił odśpiewać hymn Norwegii. To był ZONK!  ;) Prawdziwy, szczery i do bólu! :D 

Jak człowiek ma się skupić na (przepraszam za dosłowność) wydalaniu kiedy z głośnika dolatuje przemówienie na cześć monarchy! Nie mówiąc już o tym, że jak ma spokojnie zająć pozycję kuczną w momencie kiedy tłum wbija mu się w słuch i "stawia go swoim śpiewem do pionu" tak, żeby wymusić na nim godne zachowanie, wyrażające szacunek wobec tak podniosłej pieśni. To tak jakby pod Pałacem Kultury i Nauki w Warszawie postawić podobne cacko i odwiedzającym puszczać Mazurek Dąbrowskiego. Wchodzisz ufnie do swojego "miejskiego SPA" a tam od progu "krzyczą" do Ciebie z głośników: "Jeszcze Polska nie zginęła..." Zaplanowany relaks zamienia się w wartę honorową, na baczność. Znając naszą polską naturę pewnie niejednokrotnie z kabiny dolatywałby jeszcze głos: "póki my żyjemy!!!" A na mieście słyszałoby się rozmowy w stylu: -"Wiesz kiedy ja ostatni raz śpiewałem hymn Polski?" -"Nie?" - "W toalecie pod PKiNem. Mówię Ci stary, ale jazda" ;) Nie mniej jednak przyprawiałoby to niektórych o zawał.

Nie wiem (bo z jakości nagrania nie mogę zrozumieć) co dokładnie jest to za przemówienie i gdzie miało ono miejsce. Ale na pewno jest to niezły zonk, że Norwegia "skrywa" swoje zamiłowanie do Francji w najbardziej "kanalarskim" miejscu w stolicy.

Tak prezentuje się owa czerwona "bramka" ze swoim terminalem na karty płatnicze.

A tak brzmi norweski hymn państwowy o tytule: "Ja vi elsker dette landet" w miejskiej toalecie


Przyznacie chyba, że to dość nietypowe miejsce na oddawanie się patriotycznym obowiązkom czy na zapoznawanie się z historią kraju... Przynajmniej mnie zatkało. I szczerze powiedziawszy chciałam stamtąd jak najszybciej uciekać bo ta kabina zaczynała mnie coraz bardziej przerażać. To było jak karny pobyt w "komórce" do której "zesłał" Cię nauczyciel historii za Twoje olewcze podejście do jego przedmiotu. Brrrr..... Nieprzyjemnie, bardzo! Dlatego do nagrania filmiku przekonałam się dopiero po paru ładnych minutach na zewnątrz i zrzuceniu z siebie pierwszych emocji ;). Postanowiłam, że wejdę tam jeszcze raz w celach "blogowych", żeby dla Was sfilmować bo mi na słowo nie uwierzycie, gdzie byłam i co przeżyłam ;). A już wtedy wiedziałam, że będę chciała Wam o tym opowiedzieć :). Szczerze mówiąc sama bym niedowierzała. Pomyślałabym, że to  dobry żart! 

A teraz patrząc na to bardziej z przymrużeniem oka. Tak sobie pomyślałam, że w sumie fajnie byłoby ustawić w zasięgu tych kabin ukrytą kamerę. Prawdopodobnie wyszedłby z tego projektu niezły materiał. I gdyby tak jeszcze wmieszać w to wszystko dowcipy w wykonaniu słynnych ostatnio norweskich braci-komików Ylvisåker, który zorganizowali już w Oslo "gadającą windę" i bankomat, byłoby się naprawdę z czego pośmiać. Gdyby ktoś chciał się zapoznać z "gadającą windą" odsyłam do YT. ;) Ale najbardziej znani są z przeboju: "What does the fox say"? FOX Myślę, że po obejrzeniu piosenki wszelkie wątpliwości co do tego kim oni są się rozwieją. 
Ja z koleżanką (bo nie byłam tam zupełnie sama) już na poczekaniu wychwyciłyśmy dwie zabawne sytuacje: dwóch facetów w średnim wieku (prawdopodobnie z USA) próbuje na wszelkie możliwe sposoby "odpalić" w czytniku swoją kartę i nic im z tego nie wychodzi. Jeden podkopuje nawet drzwi, żeby się "ocknęły". Niestety sezam pozostaje niewzruszony i się nie otwiera. Panowie się poddają i zrezygnowani odchodzą. I tu wkracza do akcji moja koleżanka, która do tej pory śmiała się z nich razem ze mną ale ostatecznie postanawia się nad nimi zlitować. Przez chwilę wyjaśnia jak włożyć kartę, żeby kabina zaczęła współpracować. Całość nadal wygląda zabawnie. Jeden z panów "wsiada" do naszej kosmicznej kabiny a drugi w tym czasie uwiecznia telefonem jego "oderwanie od ziemi" ;). Po czym pan ULŻYŁO MI wychodzi i z promiennym uśmiechem oznajmia nam wszystkim: "they played music" :D:D:D Tu kolejny raz wkracza do akcji Ewa, która uświadamia go, że tak owszem grali, ale hymn Norwegii a nie jakąś tam mjuzik ;). Pan wydaje się być bardzo zdziwiony ale dziękuje za pomoc i stwierdza, że się domyślił, że się z nich śmiałyśmy przed udzieleniem pomocy ;D. Chyba nic w tym dziwnego ;P. Akurat on wyglądał jakby miał zacząć przemawiać do terminala ;).
Druga para jest pochodzenia azjatyckiego. Tym razem Ona ma potrzebę i wybiera kabinę nr 1, granatową. Przerażenie na jej twarzy zaczyna wychodzić w momencie kiedy drzwi do kabiny zaczynają znowu dyszeć i syczeć. Nie chce się w środku zatrzasnąć. Z pomocą przychodzi zatem jej azjatycki rycerz, który przytrzymuje drzwi kabiny jedną nogą, żeby się nie domknęły i utrzymuje kontakt (nie wiem czy wzrokowy ale na pewno osobisty) z odwiedzającą. Wspomniany wcześniej lęk wygrał z nią 1:0.
Trzecie zdarzenie nie wykluwa się do końca, ponieważ dwie panie w średnim wieku nie potrafią przeczytać ze zrozumieniem co jest napisane na terminalu i kolejny raz kabina nie przyjmuje gości, bo nie umieją zapłacić za pobyt w niej ;). Tym razem nie chce się już nam tłumaczyć co i jak. Taki toaletowy wolontariat? Nieee. ;) Choć z drugiej strony pewnie mnóstwo wniosków dałoby się z takiego dnia wyciągnąć. Ba, całe socjologiczne badanie byśmy wyrobiły. Mnie by najbardziej ciekawiło kogo te kabiny przyciągają, jakie grupy wiekowe, mężczyzn czy kobiety, a może dzieci? Co najczęściej wybierają? Stawiają na kolor czy może przesłanie płynące z Rewolucji Francuskiej? :P Jak sobie radzą z rozkminieniem terminala? I co tak naprawdę czują po odbyciu historycznej podróży w czasie akurat w toalecie? Czy rozpoznali w ogóle (nie mówię o Norwegach) co to za utwór tam leci? Swoją drogą Norwegów też bym miała ochotę zapytać co o tym myślą?  Gdzie przebiega dla nich granica, po przekroczeniu której mogliby już powiedzieć, że ktoś obraził ich uczucia patriotyczne (swoją drogą temat, który w Polsce przewałkowano z 1000 razy w prawo i z 1000 w lewo). Jeszcze nie tak dawno temu czyli 17 maja na tej samej ulicy obchodzili swoje wielkie narodowe święto, czyli Dzień Uchwalenia Konstytucji z 1814 roku. I wtedy też śpiewali hymn i wiwatowali na cześć królewskiej rodziny, ale na żywo, stojąc pod balkonem królewskiego zamku, czyli dokładnie na końcu tej samej ulicy gdzie stoją nasze "bramki". Byli pięknie ubrani w swoje narodowe stroje czyli bunady, wyglądali elegancko, niczym postaci historyczne. Pokazywali swoją norweskość i byli z niej dumni. Rodzinę królewską pozdrawiał również niekończący się pochód dzieci ze wszystkich szkół w gminie Oslo. Ot taki twór który nam może kojarzyć się jedynie z pochodami pierwszomajowymi czy z okazji dnia dziecka i nie ma raczej pozytywnych konotacji historyczno-politycznych a tutaj jest bardzo pozytywnym przeżyciem dla dzieci i ich najbliższych. Wrzucę Wam kilka fotek:
 
Norweżki w bunadach


Tłum pod zamkiem


Karl Johansgate po której przechodzi pochód oraz na prawo od której między drzewami mieszczą się nasze 3 cudowne kabiny. 
Niczym podróż w czasie = pary pod zamkiem królewskim
Dzieci podczas pochodu


Wiem, że kiedyś obiecałam osobny post na temat 17 maja ale wiecie co, w sieci jest już na ten temat tyle materiałów, że nie trzeba więcej dodawać. Co nie oznacza jednak, że nie mogę dopisać paru słów od siebie i wrzucić fotek plus jeszcze raz linka do mojego filmu na yt: TU. A wszystko po to, żeby dać sobie i Wam powód do zastanowienia się o co chodzi z tym norweskim patriotyzmem? To pytanie gnębi mnie odkąd pomyślałam o napisaniu tego posta. I odpowiedzi na razie nie znalazłam. Za to coraz częściej odkrywam norweskie paradoksy i przekonuję się, że mimo iż tacy przewidywalni to jednak zaskakujący są moi przyszywani rodacy ;). Taki jeden wielki ZONK z nimi ;).

I tym akcentem się z Wami żegnam. Do następnego :)
Dobrej nocy (jak kończę tego posta jest już 02:27). :)

p.s. Ponoć w 2 pozostałych kabinach lecą inne przemowy i inne pieśni. Ale chyba nie mam zamiaru już tego testować. To zbyt "przerażające" ;). I wcale nie doda mi w tym względzie otuchy powiedzenie: "Idź na całość!!" 

piątek, 18 lipca 2014

Trochę o pogodzie

Cześć!

Dzisiaj będzie trochę "pogodynkowo", ale zacznę od małej spowiedzi. Posta zaczęłam pisać w poniedziałek... Wtedy panowały warunki o których wspominam poniżej, po czym jak na zawołanie przyszły 3 dni deszczowe no i dziś nagle wróciło lato. Tak więc trochę nieprofesjonalnie ale pozwólcie, że zacznę jeszcze raz tak jak zrobiłam to we wtorek.

Chyba norweski upał mnie zainspirował. Po dwóch deszczowych dniach wróciło do nas słońce i iście afrykańskie temperatury, co w Oslo oznacza około 25 stopni. ;) Tutaj naprawdę nie potrzeba 30 paru kresek na termometrze, żeby się "zagotować". Choć te też nam się ostatnio zdarzały a wtedy to już można tylko "wykipieć". Nie wiem z czego to wynika. Może z faktu, że przez większą część roku jest tu raczej chłodno, więc jak nagle wyskoczy 20 parę kresek od razu wszyscy rozbierają się niemal do naga :P. No może poza całą liczną społecznością muzułmańską, ale to inna bajka. ;) W sumie teraz rozumiem Norwegów, którzy od lat przyjeżdżali/ją  nadal do Poznania na studia medyczne. Ilekroć spotykałam, widziałam ich wiosną na ulicy byli porozbierani do szortów i t-shirta. Dla nich 15 stopni to było i pewnie nadal jest preludium do lata, pomijając fakt, że było/jest to 15 stopni w okresie kwiecień, czasem marzec. Liczy się fakt jaki obserwują na termometrze za oknem. My jesteśmy bardziej przyzwyczajeni do tego, żeby modowo być dopasowanym do pory roku. Nie zawsze, ale często pokutuje u nas jeszcze przekonanie, że skoro jest wiosna to nie można przesadzać i od razu biegać w krótkim rękawku i krótkich spodenkach. A tymczasem pory roku nie są w Polsce  takie jakie były (przynajmniej dla mnie) w okresie dzieciństwa., czyli w latach 80tych. Klimat się zmienia, a my (uważam) powinniśmy razem z nim ;). Zima potrafi teraz być ciepła, lato deszczowe, jesień z opadami śniegu. Wszystko się poprzestawiało i chyba kurczowe trzymanie się starych przyzwyczajeń, że tak a nie inaczej należy być ubranym w danej porze roku na nic się zda. A już najbardziej męczy mnie podejście w stylu, co ludzie powiedzą, jak cię zobaczą tak lekko ubraną wiosną. Pozdrawiam wszystkich tych, którzy nigdy nie musieli mierzyć się z taką krytyką, szczęściarze ;D. Może to obawa przed tym, że "zmrozi" ich na mój widok ;P (taka mała dygresja). Swoją drogą powiem Wam, że te same temperatury panujące jednocześnie w Polsce i Norwegii są inaczej odczuwalne w obu krajach. A już największa różnica występuje między Polską a Laponią. Tam, sroga, głęboka zima z -20, -30 jest przyjemniejsza i lżej odczuwalna niż taka sama w Poznaniu. Nie mówiąc o tym, że obecnie w Poznaniu jest mi zimno przy 5, 10 stopniach na plusie a tu nie aż tak bardzo. Skąd takie różnice? Jeśli chodzi o Laponię kwestia występowania suchego klimatu, mniejsza wilgotność powietrza. W ogóle (nie chcę marudzić) ale Polska coś się ostatnio pogodowo humorzasta zrobiła :). Brakuje mi w niej typowej złotej jesieni, bezburzowego lata, przyjemnej wiosny i śnieżnej zimy. Teraz jest nijako. W Norwegii pory roku są może mniej urozmaicone, ale za to całkiem konkretne i dość przewidywalne. Wiem, że co roku mogę spodziewać się długiej zimy, krótkiej jesieni (najkrótszej zwłaszcza na Północy około 4-6 tyg) i całkiem przyjemnego lata. Brakuje mi jedynie takiej typowej wiosny... Ach, o norweskiej pogodzie mogłabym napisać jeszcze wiele. Przeżyło się tutaj w warunkach -40 jak i +32. :) Ale zamiast dalej dyskutować wstawię Wam kilka zdjęć z różnych lat, różnych pór roku i różnych miejsc w Norwegii. Dodam tylko, że:
Lato kocham w Oslo, ponieważ jest malowniczo położone nad fjordem, można się kąpać oraz po prostu oferuje tzw. miejskie atrakcje (ogródki restauracyjne, fontanny, deptaki - mnie to nadal kręci, tym bardziej, że miasto jest ładne architektonicznie). Laponia latem jest uciążliwa, gdyż zmaga się z plagą komarów. I to nie taką "plagą" w wersji polskiej, w stylu: "komar mi wleciał do pokoju". Tam występuje prawdziwa plaga, z dużymi nieprzyjemnymi komarami, które w ciągu jednej nocy potrafią "zagryźć" na "śmierć". Piekło na ziemi. A to wszystko z racji, że występuje tam tundra i bagniste tereny. Plusem Laponii latem jest za to dzień polarny o którym wspominałam już wcześniej.
Jesień kocham właśnie na Północy. Komary zapadają wtedy w sen ...zimowy a tundra mieni się wszystkimi kolorami tęczy. Jest przepięknie i nie mówię tego ze sztucznym zachwytem. Zresztą oceńcie sami, choćby ze zdjęć. W Oslo jesień jest raczej przeciętna, deszczowa, taka nijaka. Chyba, że trafi się słoneczny dzień, wtedy potrafi być tu przyjemnie.
Zimę kocham w sumie i w Oslo i daleko na Północy, choć na różne sposoby. W stolicy po miejsku, na Północy chciałoby się powiedzieć po wiejsku (hehe). Wiadomo zima w mieście to nie to samo co zima na bezkresnych terenach za kołem podbiegunowym. W końcu prawdziwa zima panuje tylko w krainie świętego Mikołaja. :) Tam jest po prostu bajkowo. A wszystko przez to, że są to właśnie tereny mało zasiedlone przez co również tryb życia odbiega na nich charakterem od tego w mieście. Można by powiedzieć, że to co w mieście jest już zurbanizowaną formą rozrywki, tam odbywa się w formie dziewiczej. Innymi słowy: trasy narciarskie na dziko, łowienie ryb w przeręblu na środku rzeki, psie lub reniferowe zaprzęgi, itp. Jedyną nowoczesną formą często również rozrywki jest jazda na skuterach śnieżnych. 
Za to moją największą miłością spełnianą co roku zimą w Oslo są zawody Pucharu Świata w skokach narciarskich na skoczni Holmenkollen. Wiadomo! :)

A co do wiosny, tutaj jej praktycznie nie ma :).

Ok, czas na małe fotograficzne zestawienie:

Lato w Oslo
Plażowicze na Bygdøy
Bygdøy

Lato w Kautokeino (Laponia)
Widok z pracy
Tundra dookoła



Zima w Oslo
Fjord z oddali
Skocznia Holmenkollen
Saneczkarze na przystanku metra szykujący się do wjazdu na specjalną, przygotowaną dla nich trasę

Zima w Laponii
Widok z pracy
W pracy - napadało nam za oknem śniegu :) Tak troszeczkę :)
Kolor nieba w połączeniu ze śniegiem - cudnie :) a to wszystko sponsorowała noc polarna
Innymi słowy: "oprócz błękitnego nieba, nic mi więcej nie potrzeba.."
Pierwsze wschody słońca po nocy polarnej - wystawało niewiele ponad horyzont :)


Jesień - tylko w Kautokeino 
Kolorowoooooo



Widok z pracy

Oczywiście rozumiem, że zdjęcia nie oddadzą prawdziwych uroków. Wiadomo, że najlepiej zobaczyć wszystko na własne oczy. Zwłaszcza Laponię jesienią, tego nie da się ująć w kadr czy o tym opowiedzieć, o czym przekonałam się na własnej skórze. Też długo uważałam to za przechwałki miejscowych. Jakie było zatem moje zdziwienie kiedy postanowiłam zostać w Kautokeino trochę dłużej niż tylko przez lato. Zakochałam się w tej porze roku właśnie tam. Tam nawet jesienne powietrze ma swój specyficzny zapach. Szkoda tylko, że lapońska jesień trwa tak krótko.... Cóż...

I znowu mogłabym tak jeszcze i jeszcze i jeszcze, z tego czy innego punktu widzenia, pod takim czy innym kątem, ale muszę się nauczyć ograniczać. :) Albo dzielić moją burzę mózgu na mniejsze burzyczki ;). Ale przyznam się Wam, że to pisanie zaczyna mnie coraz bardziej wkręcać i mi się podobać. A jeśli dodatkowo czytanie sprawie Wam tyle frajdy co mi pisanie, to tym większa moja radość. :)))
Kto by przypuszczał, że to może być takie przyjemne :D.

Pozdrawiam Was serdecznie i do spisania next time :)



p.s. Tak siedzę i myślę o mojej lapońskiej zimie i doszłam do wniosku, że dorzucę Wam jeszcze moją muzyczną "śniegową" perełkę z Laponii, czyli piosenkę "Irene". Utwór został zaśpiewany przez Sofię Jannok, lapońska artystkę ze Szwecji. Polecam go, ponieważ był i nadal jest dla on mnie kwintesencją aury panującej zimą na dalekiej Północy. :) Delikatny, z elementami joik'a (czyli tradycyjnego lapońskiego śpiewu - to te fragmenty z niewinnie brzmiącym "lalala"), pokazujący radość czerpaną z kontaktu ze... śniegiem, no i te lodowe hotele.. Cała zimowa Laponia ubrana w jeden muzyczny utwór.:) Miłego słuchania!






poniedziałek, 14 lipca 2014

Polska i spotkanie OFC

Witajcie!

Witajcie po dłuższym czasie. Nie było mnie... w Norwegii. Poleciałam na wstępnie 1,5 a ostatecznie 2 tyg do Polski. Powiem Wam, że dobrze być czasem na bezrobociu i móc sobie wydłużyć urlop, zwłaszcza w nietypowej sytuacji. Pobyt w Pl przedłużył się ze względu na chorobę, która mnie tam dopadła. Dostałam zapalenia ucha zewnętrznego i wewnętrznego. Cud, miód i orzeszki - w sensie antybiotyki.. Chyba nic więcej nie muszę dodawać. No może jedynie tyle, że nie zaleca się podróży samolotem z tak chorym uchem! Swoją drogą, taka dygresja - nie wiem czy ze mną coś się stało, ale klimat w Polsce przestał mi służyć. To co wydawało się znajome i przyjazne jest teraz wrogie... Co wpadam do Polski to jak nie katar, to zapalenie strun głosowych albo jak się ostatnio okazało ucho.... Normalnie problem z aklimatyzacją jakbym co najmniej do Afryki leciała. Serio. Już na samą myśl, że się tam wybieram mam złe przeczucia. Może to też przez to te choroby. W końcu potęga podświadomości! Anyway, kończąc już ten lekarski wątek, który w sumie nadal jest aktualny bo jeszcze nie doszłam do siebie, pobyt w Pl się wydłużył.

A teraz po co w ogóle tam poleciałam? Pozałatwiać parę spraw to jedno. Jakoś nie mogę przestawić się na tutejszych lekarzy, zwłaszcza specjalistów. Ufam tylko tym, którzy prowadzą mnie już od kilku lat, wyprowadzili z cięższych chorób lub zoperowali. W Norwegii korzystam jedynie z lekarza rodzinnego i to od wielkiego dzwonu. Swoją drogą podzielę się taką informacją dot. norweskiej służby zdrowia (to dla tych, którym jeszcze o tym nie opowiadałam). Wizyta u lekarza w Norwegii nie jest zupełnie za darmo. Każda osoba zarejestrowana w spisie ludności podlega co prawda pod państwową kasę chorych dzięki czemu jest ubezpieczona i opłata za wizytę jest dla niej niższa ale jednak jest. Najczęściej za zwykłą konsultację w sprawie chorego gardła płaci się około 120-140 koron, czyli jakieś 60, 70 zł. Po przekroczeniu 2000 koron, czyli kilku wizytach lub jakichś zabiegach można otrzymać zwolnienie z opłat, czyli tzw. frikort (taka karta). Ale tak jak mówię, to dopiero po pewnym czasie. A wracając do pobytu w Pl, sprowadziły mnie tam wizyty mniej przyjemne czyli lekarskie, ale też jedna bardzo sympatyczna. W moim opisie nie podałam, że oprócz bycia fanem polskich kabaretów, Bon Jovi'ego i skoków narciarskich, jestem jeszcze fanką (nie lubię tego słowa, ale nie wiem jak inaczej to wyjaśnić) aktora Filipa Bobka. Filipa polubiłam począwszy od zwiastunów serialu "Brzydula" prawie 6 lat temu, przechodząc przez cały serial który zresztą do dziś bardzo lubię i wszelkie projekty z ostatniego czasu. Niestety nie znałam go jeszcze za czasów, kiedy grał w teatrze w Poznaniu a szkoda. Naprawdę bardzo żałuję, że ominęłam ten okres jego pracy. Z drugiej strony jak tylko mogę nadrabiam teraz wszelkie zaległości i bardzo kibicuję jego aktorstwu. :) Z tego też powodu zapisałam się (już kilka lat temu) do jego fan klubu, żeby móc śledzić jego pracę na bieżąco. Wiecie jak to jest za granicą, polskiej tv brak, gazet też, więc skąd czerpać info jak nie z internetu. :) A dziewczyny prowadzące oficjalny fan klub naprawdę dokładają starań, żeby wszystko co najnowsze było podane do naszej, czyli członków klubu wiadomości. Ponadto całości patronuje sam Filip. I to dzięki niemu co roku organizowane jest jedno spotkanie dla fanklubowiczów, na które udało mi się po raz kolejny pojechać :). Wszelkie informacje jak takie spotkanie wygląda i jak można się na nim znaleźć dostępne są na stronie ofc Filipa Bobka, czyli tutaj: http://www.filipbobek.ubf.pl/news.php. Zachęcam do odwiedzenia :) Ja ze swojej strony powiem tylko tyle, że bardzo się cieszę, że jestem w tym fanklubie, że dzięki niemu co roku widuję "starych znajomych" ale także poznaję nowych, że jesteśmy taką grupą, która mimo, że nie widzi się ze sobą codziennie, przy każdym kolejnym spotkaniu zachowuje się tak jakby rozmawiała ze sobą dopiero wczoraj. :) Tak samo jest z Filipem, który kojarzy osoby pojawiające się regularnie i dopytuje co u nas słychać. Jest przesympatycznym człowiekiem, z którym od razu idzie nawiązać nić porozumienia. A mnie osobiście cieszy jeszcze fakt, że mam z nim wspólne zainteresowanie, jakim jest Skandynawia;). I życzę mu, żeby w końcu spełniło się jedno z jego marzeń, jakim jest odwiedzenie całego Półwyspu. :))) Filip, pozdrawiam z Oslo! :D Poniżej załączam tegoroczną pamiątkową fotkę z "szefem". I mam nadzieję, że jeszcze nie raz się spotkamy, w takich czy innych okolicznościach.

Jak ja to mówię: "rozwodowe" ;)


Wersja selfie:


Dorzucam jeszcze selfie z moją "filipową" psiapsiółą, którą mogłam spotkać po 2 latach (z czego się bardzo cieszę)


Mały kolażyk na m.in. temat, co to jest brunost, czyli brązowy ser o smaku karmelowym, dla Norwegów ważny tak samo jak oscypek dla Polaków ;) przywiozłam dla Filipa, bo lubi kuchnie świata i kocha gotować. Mam nadzieję, że przypadnie mu do "podniebienia" :D. Velbekommen (smacznego!) :)



I na koniec fotka z fanklubowiczami i Filipem:




A dodam jeszcze, że jeśli macie to szczęście i jesteście w Polsce, już od jesieni 2014 będziecie mogli zobaczyć Filipa w kolejnym sezonie spektaklu "Kochanie na kredyt". Odysłam Was do strony www.kochanienakredyt.pl Korzystajcie z okazji, że macie sztukę na wyciągnięcie ręki. Ja w Oslo nie mam takiej możliwości, przynajmniej na razie ;).

Zapomniałabym (Aga wybacz) - to spotkanie było jeszcze szczególniejsze przez fakt, że w formie niespodzianki dotarła do nas nasza "szefowa" ;), czyli Aga, która założyła i prowadzi nasz fanklub a obecnie przebywa w Stanach jako au-pair. No dawna tak mi szczęka nie opadła jak na jej widok. Do tego pojawiła się ze swoją host family. Super!! Tak spotkać się po latach, ze wspólnym doświadczeniem emigracyjnym i au-pair'owym już teraz. Dla tych co nie wiedzą, tak sama byłam au-pair 16 lat temu! Matko!!!! Nie wierzę, że to już tyle czasu minęło... A au-pair byłam wtedy w Niemczech. Obecnie moja rodzinka mieszka równie daleko jak Agi, w Kanadzie :).

Właśnie znalazłam zdjęcie zrobione dzień przed wyjazdem na au-pair do Niemiec w 1999 roku ;)



Włosy miałam wtedy za pas :D.


To tyle o spotkaniu w Wawie. Cóż jeszcze mogę napisać o minionych dniach. Pracuję nad jednym tajnym projektem i ujawnię go dopiero jeśli coś się z niego wykluje ;). Za samym Oslo już trochę tęskniłam, choć zobaczyć naszą stolicę to też dla mnie wielka radość. Warszawa stoi na drugim miejscu na mojej liście miast do których chciałabym się przeprowadzić. :) Ale póki co w Polsce czuję się tak trochę jak na wakacjach, nie wiem co ze sobą robić, nie mam już za dużo powiązań z polską codziennością, poza robieniem zakupów, odwiedzaniem znajomych i chodzeniem do lekarza. Ostatnio naszła mnie taka myśl, że jednak więcej wspólnego mam już z innymi emigrantami, wspólne tematy i problemy a odbiegają one od tych z polskiego podwórka. Może się zmieniam a nawet tego nie zauważyłam - do teraz - jeszcze ;). Zobaczymy. Ale na dzień dzisiejszy prędzej zrozumie mnie ktoś tu na miejscu, kto przeżywa podobne problemy do moich niż osoba mieszkająca kilka tysięcy km stąd, co oczywiście jest zrozumiałe. W sumie to mogę powiedzieć, że nawet moja własna rodzina nie do końca wie, z czym się tu na miejscu borykam, bo nie potrafi sobie tego wyobrazić. :)

A wracając jeszcze do Polski, poza wyjazdem do Warszawy udało mi się zrealizować jeszcze jedno życzenie. Strasznie chciałam wyskoczyć choć 10 km od Poznania na wieś. :D To przez te wszystkie fotki na instagramie, znajomi kuszą widokami. I udało się. Wyjechałam do mojej koleżanki do Paczkowa, gdzie spędziłam miły wieczór, który nawet zahaczył o ognisko i grilla. :D Asiu, dzięki. Poniżej wrzucam fotki. :)



Takie coś to ja kocham. W ogóle przyznam się, że odkąd nie mieszkam już w Laponii bardzo tęsknię za takim miejscem, gdzie w każdej chwili można rozpalić ognisko. Tak, to była codzienność tam. A najdziwniejszego grila na jakim byłam pokazuję Wam na zdjęciach poniżej (właśnie na północy Norwegii). Myślę, że nie wymagają one komentarza :D. A zdjęcia zrobione były jakoś w marcu czy kwietniu. :)


Skóra z renifera na "ławce"





Rozpisałam się. :) I pewnie mogłabym tak dalej i dalej, ale po co wszystko na raz. :) Będę dawkować sobie wspomnienia i emocje,  Wam posty!

P.S. Dzięki Aga, Mirka, Magda B., Magda T., Renia, Ania J., Agnieszka Cz., Agata za fajny dzień w Wawie, Asia za Paczkowo. Dzięki całej reszcie, którą tym razem udało mi się spotkać w Pl. :) Do zobaczenia :)






niedziela, 22 czerwca 2014

Wyniki i noc bez nocy :)

Dobry wieczór ;)


Pod "osłoną" białej nocy śpieszę by Wam oznajmić, że właśnie znalazłam wyniki sommerhoppuke 2014 :). Całość wygrał jak ja to mówię wielki-mały człowiek, czyli Rune Velta ;). Określenie tyczy się oczywiście jego wzrostu i jednocześnie siły jaka drzemie w każdym skoczku narciarskim. :-)



A co do nocy bez nocy, czyli białej nocy - dzięki niej przez kilka/kilkanaście letnich tygodni dzień jest tutaj tak długi, że niemal spycha noc na margines i nie daje jej szansy. Innymi słowy w okresie letnim nie ma w Oslo prawdziwie czarnej nocy :). Owszem zapada pewnego rodzaju zmrok, ale najczęściej w granatowym wydaniu. A odcień tego granatu bywa mocniejszy (czytajcie przypomina noc) jedynie w pochmurne dni. Bardziej hardcorowo wygląda to wszystko jeszcze dalej na północ, czyli tam gdzie mieszkałam przed wyprowadzką do Oslo. W Laponii latem nie ma nocy w ogóle. Zamiast niej świeci midnight sun, słońce, które nigdy nie zachodzi. Ba, nocą świeci nawet jeszcze mocniej niż w dzień. Jest to tzw. dzień polarny. Żeby nie być gołosłowną wklejam Wam link do mojego starego filmiku, w którym pozdrawiam znajomych podczas białej nocy w Kautokeino dwa lata temu. :)

Naprawdę super zjawisko, które przez kilka letnich pobytów w Kautokeino nigdy mi nie przeszkadzało. Powiedziałabym nawet, że jako zadeklarowany nocny marek jestem stanowczo na TAK dla białych nocy :D. Nie przeraża mnie perspektywa braku chęci do spania, a raczej kuszą możliwości jakie niesie ze sobą całodobowy dzień - nocne spacery w świetle ks.. ekhm słońca, może jakiś jogging, odwiedziny u znajomych, ognisko itp. W ogóle niesamowite jest to jak nasz organizm szybko daje się omamić takim zjawiskom. Mimo, że wybija 1 w nocy wydaje nam się wtedy, że mamy mnóstwo sił, żeby coś jeszcze porobić, chce nam się przygotowywać posiłki. Jesteśmy w stanie robić rzeczy do których zimą już po 16 nie starcza nam sił i energii. Biała noc nas "rozpracowała" i w tempie nieraz kilkunastu godzin jest w stanie "rozprogramować" te nasze mądre a czasem "przemądrzałe" mózgi ;).


Życzę Wam, żebyście chociaż raz w życiu trafili do krainy prawdziwych białych nocy - Oslo to tylko namiastka. Najlepiej gdyby udało Wam się trafić za koło podbiegunowe, czyli np. do Laponii, czy to Laponii norweskiej, szwedzkiej, fińskiej czy rosyjskiej. Tak, Laponia ciągnie się przez 4 kraje :).  



Ja tymczasem dopijam moje piwo i kolejny raz "przyłapuję" dzień na tym, że "nie wydał" nam nocy ;). Załączam też fotki. Zrobiłam je około 3 nad ranem w pochmurny dzień, czyli prezentują one najciemniejsze wydanie nocy jaką w ostatnim czasie mieliśmy. :)





A tu dla porównania jeszcze raz letnia noc w Laponii:



Dobranoc :)))

sobota, 21 czerwca 2014

Sommerhoppuka 2014, Oslo :)

Witajcie :)

Tym razem chciałam Wam opowiedzieć o moim wczorajszym dniu, w którym po raz pierwszy w życiu uczestniczyłam w letnim grand prix w skokach narciarskich :). W Oslo na skoczni Midtstubakken (druga obok słynnej Holmenkollen) odbył się jeden z konkursów norweskiego cyklu Konica minolta sommerhoppuke 2014. Jeszcze kilka tygodni temu w ogóle bym nie przypuszczała, że trafi się taka gratka. A tu proszę! Nie dość, że konkurs ukoił troszkę tęsknotę za odległym w czasie sezonem zimowym to był to mój pierwszy konkurs live na igielicie, pierwszy live na skoczni Midstubakken i pierwszy tak kameralny! :) Bo jak inaczej określić zawody podczas których skacze tylko jedna drużyna a publiczność składa się głównie z członków rodzin zawodników i paru dodatkowych osób. Łącznie może z 30 osób. Nie ma żadnej ochrony, żadnych dziennikarzy a zamiast tego tylko piękny widok na całe Oslo, spokój, cisza i gofry własnoręcznie przygotowane przez mamę Tom'a Hilde (dla niewtajemniczonych, mama jednego ze skoczków) ;). Przyznam szczerze, że czułam się trochę jakbym uczestniczyła w zamkniętym konkursie skoków narciarskich tylko dla rodzin skoczków. Przyjemne wrażenie, choć trochę peszące w 1 chwili. Zazwyczaj nie trudno mi wtopić się w tłum przy skoczni a tu byłam niemal jak na świeczniku i czułam na sobie wzrok różnych mijających mnie osób. :)
Kiedyś wydawało mi się, że bardziej kameralnych zawodów niż konkursy Pucharu świata w Lillhammer nie ma lub nie będzie. Jak bardzo się myliłam ;P.  

Jeśli chodzi o wyniki nie będę się na ich temat rozpisywać czy wypowiadać, ponieważ nie śledziłam całego cyklu konkursów od początku i nie jestem zorientowana w temacie. Tym razem pojechałam na zawody tylko i wyłącznie dla przyjemności, żeby znowu nacieszyć oko widokiem skoczka podczas lotu :). Wiem, że część kibiców uznaje wyłącznie duże imprezy w sezonie podczas Pucharu świata. Dla mnie osobiście liczy się każdy na żywo oddany skok, nawet ten oddany w ramach treningu bez udziału publiczności. Nie zaprzeczam jednocześnie temu, że duże imprezy budzą o wiele większe emocje i są jakimś zbiorowym przeżyciem (osobista radość jest wtedy pomnożona przez tysiące innych radości, które przyszły oglądać zawody razem z tobą). To magiczne chwile, które na długo pozostają w pamięci :). Może kiedyś wrócę tutaj wspomnieniami do tego co już przeżyłam i opowiem gdzie i na czym byłam i jak wtedy było. Natomiast dzisiaj kładę się już spać z nowym doświadczeniem w plecaku życia. I tak sobie cały czas myślę jak ja tych ludzi podziwiam za ich odwagę. Uprawiają dyscyplinę, która jest w pewien sposób elitarna. Nie każdy może ją wykonywać, czy to z przyczyn fizycznych czy psychicznych. To "zawód" wysokiego ryzyka. A patrząc tak bardziej żartobliwie to praca "pod chmurką";). Trzeba lubić mróz, deszcz, pogodę i niepogodę. :)

Słowem zakończenia: 






Poniżej zamieszczam Wam jeszcze filmik ze skokiem Andersa Bardala oraz dwie fotki. I kładę się spać, bo oczy mi się już kleją :).


Skocznia Midtstubakken :)


Anders Bardal w drodze na skocznię :)








piątek, 20 czerwca 2014

Konkurs fotograficzny - wygrana :)

Hej kochani!

Dziś przychodzę z pozytywnym postem oraz informacją. Zacznę od informacji. To dla tych osób, które weszły na bloga przez wordpress. Z dniem dzisiejszym przenoszę bloga na blogspot. Z pewnych względów będzie mi go tutaj łatwiej prowadzić, tak więc zapraszam pod adres: http://mcdusiainnorway.blogspot.no :) Bloga na wordpress jeszcze nie usuwam, ale nie umiem powiedzieć, jak długo tam zostanę. To tyle z ogłoszeń parafialnych.

Teraz chciałam Wam krótko opowiedzieć o przyjemności jaka mnie spotkała zaraz po tym jak się uporałam z trudami dotyczącymi sytuacji mieszkaniowej. Pod koniec maja wzięłam udział w krótkoterminowym konkursie na instagramie. Konkurs zorganizowała szkoła Norges kreative høyskole, którą interesuję się już od dłuższego czasu, ponieważ proponuje ona studia na moich wymarzonych kierunkach stricte medialno-kreatywnych, czyli fotografia i film. Niestety szkoła jest prywatna, więc mając całe utrzymanie na swojej głowie, nie mogę się na niej "zarekrutować"...  Nie stać mnie na rezygnację z dochodu na rzecz nauki... Przynajmniej nie teraz. A co będzie w przyszłości. Who knows. ;) W każdym razie, szkoła ogłosiła konkurs pod hasłem "øyeblikk", czyli chwila, moment. Można było wstawić cokolwiek. Ja postanowiłam wykorzystać jedną z fotek, którą zrobiłam 17 maja podczas uroczystości dnia konstytucji w Norwegii. Tak przy okazji, teraz skojarzyłam, że miałam Wam w sumie o tym dniu opowiedzieć i jeszcze tego nie zrobiłam. Nadrobię! Tymczasem zapodam Wam przedterminowo teaser ;), czyli mój krótki filmik z tego dnia, który umieściłam na youtubie. A wracając do zdjęcia i decyzji jury. Bardzo mnie ona zaskoczyła. Profesjonaliści postanowili postawić na zdjęcie, którego obecność na moim instagramie w porównaniu z innymi moimi zdjęciami przeszła bez odzewu o_O. Dało mi to mocno do myślenia. I potwierdziło fakt, że być może instagram jest jakąś drogą komunikacji, ale na pewno nie właściwej weryfikacji. Często liczą się tam efekty specjalne a nie treść zdjęcia. Tym bardziej cieszę się, że fotka, którą postanowiłam wystawić w konkursie tak bardzo odbiega od schematycznego myślenia. :) Jest ona raczej symbolem współczesnej Norwegii a nie manifestacją nowej aplikacji z AppStore :). Okazuje się, że czasem nie warto zrażać się brakiem reakcji na nasze wypociny, tylko robić swoje. Bo kto ma docenić ten doceni :). No dobra, ale co z tej mojej wygranej wynikało? Jakie korzyści? A mianowicie takie, że razem ze współwygranymi mogliśmy odbyć 8 godzinny kurs fotograficzny w Norges kreative høyskole pod okiem dwóch znanych norweskich fotografów, będących jednocześnie nauczycielami tejże szkoły, czyli Andersa Nilsena i Tevje Akerø. Obaj bardzo ciekawi, z bogatym doświadczeniem oraz portfolio sięgającym od fotoreportażu wojennego po fotografię komercyjną. Przygotowali oni dla nas jednodniowy kurs, ale bardzo konkretny i praktyczny, tak, że po zaledwie kilku godzinach spędzonych razem z nimi wiedziałam i wiem nadal, że moja świadomość na temat robienia zdjęć w jakimś stopniu wzrosła. Innymi słowy, trochę mnie w tej materii rozdziewiczyli i dzięki im za to ;). Kurs był podzielony na kilka części. Najpierw zapoznaliśmy się z sylwetkami zawodowymi obu panów, ich pracami i kierunkami w fotografii, którymi się zajmują, następnie przeszliśmy część teoretyczno-techniczną. Dowiedzieliśmy się o różnych trickach, kategoriach, roli swiatła, funkcjach przesłony i migawki itp. Wszystko po to, by w kolejnych godzinach wyjść razem na Karl Johansgate, czyli główną ulicę w mieście i wykonać kilka zadań praktycznych, czyli zdjęć w konkretnych zagadnieniach podanych nam przez Andersa. Powiem Wam szczerze, że nie sądziłam, że na ulicy, zwykłej zatlłoczonej ulicy jest TYLE tematów do sfotografowania. Wystarczyło mnie w tym raz uświadomić, żeby moje spojrzenie już nigdy nie było takie jak wcześniej! Ile rzeczy człowiek przeocza! Ile jest mu obojętnych a które mogą być świetnym kadrem. Czekamy na coś co się wydarzy, żeby poddało nam temat do fotografii a tymczasem zwykła codzienność jest przebogata w tematy.  Po powrocie z Karl Johan zasiedliśmy wspólnie do naszych prac i oceniliśmy jak nam wyszły. Również ciekawe doświadczenie. :)

Szkoda, że nie mogę pouczestniczyć w tego typu edukacji trochę dłużej... Mimo, iż w mojej duszy bardziej gra robienie filmów niż zdjęć to jednak coś się we mnie rozbudziło, jakaś nowa fascynacja. :) I do tego fakt, jak ciekawie można opowiadać o swoich zdjęciach. Cud, miód i orzeszki :D. Film mówi najczęściej sam za siebie. Obraz można interpretować. Polecam Wam spróbować swoich sił, choćby poprzez fotografię wykonywaną telefonem. Jak Anders powiedział, dobrą fotografię można tak naprawdę zrobić wszystkim, nie tylko Nikonem czy Canonem :). Jak jest oko i jest ten moment, to wyjdzie :). I tego się będę trzymać. Na dzień dzisiejszy moje zdjęcia są wykonywane telefone, Iphonem. Czy nadejdzie zmiana na profesjonalny sprzęt? Zobaczymy. :)
Cieszę się bardzo, że udało mi się coś wygrać, coś tak praktycznego, wiedzę na przyszłość. Mogłam porozmawiać z fachowcami, znawcami tematu. Usłyszeć ich opinię na temat moich prac. To buduje, nawet jeśli zdarzy się krytyka, jest ona konstruktywna. :)

A teraz zapodam Wam link do filmiku, strony szkoły oraz moje zdjęcie. Jeśli interesowałby Was mój komentarz do zdjęcia, dajcie znać w komentarzach :).





A tu już osobno kilka innych fotek wykonanych tego dnia w ramach ćwiczeń: