piątek, 20 czerwca 2014

Umowny deal - część 2

Witajcie!

Dziś przychodzę z drugą częścią mojej złożonej historii z ostatnich dni, czyli napiszę Wam o tym jak niemal wylądowałam na bruku. :)

Nie da się ukryć, że uważne analizowanie podpisywanych umów, rozważne dobieranie sobie "współpracowników" oraz umiejętność rozwiązywania konfliktów to 3 elementy dzięki którym tworzymy sobie bezpieczną przyszłość. Tylko co zrobić w sytuacji, gdy mimo wszystko to co wydawało nam się znane i okiełznane nagle zaczyna wierzgać nóżkami i pokrzykiwać? O nieprzywidywalności tyś najtrudniejszą z życiowych dróg! I dajesz mi ostatnio nieźle popalić!

Ale co takiego wydarzyło się w "moim" przytulnym mieszkanku?
Po niemal roku spędzonym w ciasnym mieszkaniu/kolektywie z 7-8 osobami (w porywach nawet 10), jedną łazienką oraz kuchnią i bez salonu postanowiłam we wrześniu zeszłego roku przenieść się do bardziej ludzkich warunków. Przede wszystkim marzyłam o rozstaniu się z kolejką do kibelka oraz stresem, że nie zdążę wyszykować się do pracy bo ktoś okupuje łazienkę. Jak się okazało oprócz mnie marzenie to wysnuła również dwójka innych współlokatorów, którzy byli parą. Wszyscy mieliśmy dość i pragnęliśmy spokoju, stabilizacji. Jeśli chodzi o mnie, moment na zmianę był dobry. Akurat w tym czasie kończył mi się okres próbny i firma postanowiła podpisać ze mną stałą umowę. Stały dochód, stała praca były gwarantem, że dam sobie radę. Jedyna rzeczą na którą jeszcze nie do końca mogłam sobie pozwolić była przeprowadzka do czegoś samodzielnego, czyli do kawalerki. Przyczyna: za mały dochód a za wysokie koszty wynajmu w Oslo. Gdyby ktoś z Was nie wiedział, Oslo jest jedną z najdroższych stolic świata a ja dopiero zaczynałam zapuszczać korzenie w tym mieście. W każdym razie, trafiła się okazja do wyjścia z tej sytuacji. Ja miałam stały kontrakt i dzięki temu byłam wiarygodna dla nowego właściciela a moi współlokatorzy mogli dorzucić się do depozytu dzięki czemu mieliśmy szansę wynająć całkiem fajne mieszkanie. Jakby nie było pomogliśmy sobie nawzajem. Muszę dodać, że moi znajomi pracowali wtedy jedynie dorywczo i wszelkie starania z ich strony o samodzielne mieszkanie spełzłyby na niczym. W Norwegii jest tak, że właściciele w większości przypadków stawiają twarde wymagania: albo osoby pracujące albo studenci, którzy mimo, iż tu w Skandynawii w niemal 90% żyją na kredyt, mają bardzo wysoko honorowany status społeczny. Anyway, po około 1,5 miesięcznych poszukiwaniach udało nam się znaleźć TO COŚ. Fajne 3 pokojowe mieszkanie, z dużą sypialnią dla pary i całkiem przestrzennym pokojem dla mnie samej. Do tego świetna kuchnia, nowoczesna, wielki salon i duuuży wygodny (bo z fotelami) balkon. Mieszkanie jak marzenie. Przynajmniej dla 3 osób, które przez rok cisnęły się w wieloosobowym kolektywie, na piętrze prawie że "podziemnym". Tego w Norwegii bardzo nie lubię, ale ma ona upodobanie do stawiania bloków w taki sposób, że jedno z pięter wypada właśnie poniżej klatki, czyli jakby w piwnicy i widok z tego piętra najczęściej rozpościera się na jakąś skałę lub murek otaczający cały blok. Naprawdę nieprzyjemne zjawisko. Dlatego tak bardzo ucieszyliśmy się na myśl o zamieszkaniu na 2 piętrze z widokiem na NORMALNE budynki i plac zabaw a nie jakąś dziwną skałę. I tak mieszkało nam się tu dobrze do czasu.. do czasu informacji o przedwczesnej wyprowadzce moich współlokatorów z powrotem do swojego kraju (dziewczyna nie mogła znaleźć pracy w swoim zawodzie). Wszystko jak najbardziej ludzkie, do przyjęcia i zrozumienia, choć smutno się człowiekowi w pierwszej chwili robi. W jakiś sposób się zżyliśmy i przeszliśmy razem najtrudniejsze chwile, zaraz po przyjeździe do Oslo, kiedy byliśmy totalnie obcy w tym mieście i nikt nie wiedział co z nami będzie. Można powiedzieć, że byliśmy grupą wzajemnego wsparcia w poszukiwaniu pracy i nie tylko. Nie lubię pisać, że życie tylko rozczarowuje, bo w głębi ufam, że tak nie jest. Nie mniej jednak w tym jednym przypadku tak się stało. Zamiast happyendu potwierdziło się, że pieniądz rządzi ludźmi... w bardzo przykry sposób. A poszło o ... umowę. W Norwegii (a myślę, że nie tylko tutaj tak jest) podpisanych umów należy dotrzymywać, są zobowiązujące. Jeśli ktoś opuszcza wynajmowany pokój musi zatroszczyć się o znalezienie nowego lokatora na swoje miejsce (tak by inni nie musieli się wyprowadzać) a jeśli nie znajdzie powinien tak długo opłacać czynsz za swój pokój jak przewiduje to okres wypowiedzenia (w naszym przypadku były to 2 miesiące). Wydaje się to logiczne i jasne. Jasne i oczywiste nie było niestety dla moich współlokatorów. Na znalezienie kogoś nowego na swoje miejsce postanowili poświęcić 3 tyg (co jest okresem bardzooo krótkim) i nie dało mi w ogóle szansy wpłynąć na wybór przyszłych nowych współlokatorów. Mimo, że w zamyśle miałam pozostać w tym mieszkaniu, miałam zgodzić się na wszystko co się będzie działo. Regularnie zaczęłam otrzymywać komunikaty, że mam się dopasować, pójść na kompromis, "pomóc". Pomoc ta oznaczała nieszanowanie swoich potrzeb, swoich założeń, niczego. Miałam być tylko pionkiem, który da się poprzestawiać tak, żeby innym było wygodnie. Przyznam, że w życiu nie spodziewałam się takiego potraktowania. I to w imię zasady "nam się to należy", " ty MUSISZ ulec" we wszystkim... brak słów. Jak się po niedługim czasie okazało, fakt, że nie miałam mieć wpływu na przyszłe losy mieszkania nie był najbardziej przykrym. Burza wywoływała się z każdą kolejną kroplą deszczu. Współlokatorzy mówiąć wprost olewali sobie odpowiedzialność, która na nich prawnie spoczywała. Nie dość, że z szukaniem nowych ludzi czekali niemal do ostatniej chwili, nie wręczyli żadnego oficjalnego wypowiedzenia właścicielowi to nie kwapili się do tego, żeby w ogóle się z nim skontaktować co dalej... Zamiast tego rzucali hasłami, że w sumie to mój problem, ponieważ ja w tym mieszkaniu zostaję. Pisząc o tym wszystkim z perspektywy już niemal 4 tyg włos nadal jeży mi się na głowie, a nie powiem, co czułam będąc w środku tornada. Mogę powiedzieć tylko tyle, że to "odchorowałam", cały ten stres i nikomu nie polecam pakować się w podobne tarapaty. Powiedziałabym nawet, że ten post piszę ku przestrodze. Tam gdzie można, gdzie się da, sprawdzajcie z kim wchodzicie w układy. Pewnie, że nie zawsze da się przewidzieć co się z człowieka wykluje, ale czasem wiemy, czego się po kimś spodziewać. A wracając do meritum. Prawdziwy huragan emocji wywołany został w momencie kiedy (w końcu po moich usilnych prośbach) współlokatorzy napisali do właściciela pytając co dalej i sugerując jemu, że może ich informację z końca kwietnia o podjęciu starań w poszukiwaniu nowych ludzi potraktuje jako wypowiedzenie, ponieważ został im tydzień, nikogo nie mają na swoje miejsce a płacić za puste miejsce by nie chcieli... Ktoś trzymający się przepisów prawnych od razu stwierdzi, że brzmi to jak bełkot dzieci w przedszkolu, które nie wiedzą o co proszą.  A każdy dorosły od razu domyśli się jaka była odpowiedź. Warunków dotrzymać, maila skasować - nie ma żadnej mocy prawnej. Do tego poinformował ich, iż kaucji (depozytu) nie dostaną dopóki nie "odbędą" dwumiesięcznego wypowiedzenia, które muszę wręczyć ja w imieniu całej trójki. Okazało się, że przy zakładaniu konta depozytowego bank zażądał podpisu tylko jednej osoby a nie trzech i ów podpis pochodził ode mnie - o czym akurat wszyscy zapomnieliśmy, łącznie z właścicielem. W ten sposób sytuacja stanęła na ostrzu noża... Dla drugiej strony było to jasne jak słońce, że ja się zgadzam od razu rzucić wszystko w ch... i składam wypowiedzenie. Jakże mogłabym postąpić inaczej. Jestem przecież tylko "wiernym sługą" wykonującym polecenia. Zaczęła się nowa nagonka.... MUSISZ pójść na Z NAMI na kompromis i wyprosić u właściciela okres 1 miesiąca wypowiedzenia, żebyśmy nie musieli płacić za 2 miesiąc. Na jeden EWENTUALNIE możemy się zgodzić. Innymi słowy: zapłać za nasze błędy. Nic w stylu, słuchaj, rozwiążmy jakoś tą sytuację. Wiemy, że zawaliliśmy sprawę. Tylko MUSISZ MUSISZ MUSISZ. Słowem MUSISZ piekło jest wybrukowane. I kto mądry ten wie, że słowo MUSISZ często osiąga odwrotny efekt od zamierzonego. Co najwyżej MOGĘ ale na pewno nic NIE MUSZĘ. Tak więc, po raz 1 postanowiłam asertywnie jak tylko się da zawalczyć o swoje i nie zgodziłam się najpierw na 1 miesięczne wypowiedzenie, po czym na wypowiedzenie w ogóle. Bo kurcze, z jakiej racji mam przekreślić całe swoje życie w Oslo tylko dlatego, żeby komuś zrobić przyjemność, komuś kto sobie ubzdurał iż inni są winni jego niekonsekwencji życiowej. Nie będę już tutaj wnikać w szczegóły słowne, powiem tylko tyle, że sprawa wrzała i wrzała i "oberwało" mi się za całokształt, za to że żyję i korzystam z prawa do zasiłku, za to że po prostu nie mam pracy i utrudniam innym życie. Tak, pojechano po całości. Co mnie tylko utwierdziło w przekonaniu, że dla tych ludzi to ja już w życiu nic więcej nie zrobię i niech mi  zejdą z oczu tak szybko jak odlatuje ich samolot. Niestety to szybko oznaczało jeszcze 4 wspólne dni w których cudownym trafem spadli nam z nieba ludzie, którzy postanowili wynająć pokój na 3 miesiące, co dało mi chociaż spokojny dach nad głową na okres wakacji. Plus po niebywale dobrym negocjowaniu z właścicielem udało mi się wypracować rozwiązanie, które pozwala mi (w razie gdybym w trakcie okresu wypowiedzenia zmieniła zdanie) podjąć próbę znalezienia nowych współlokatorów. Ufff.... Jeden mądry człowiek w tym całym bałaganie. Zrozumiał moje położenie, za co jestem mu wdzięczna i stwierdził, że jeśli ja nie będę miała ochoty na kompromis to on niczego takiego nie uzna :). W końcu to nie ja zawaliłam sprawę z dotrzymaniem warunków.

Mogłabym jeszcze opisać jak nieprofesjonalnie moi współlokatorzy zachowali się podczas oględzin mieszkania przez zainteresowane osoby i jak niespójne informacje podawali między sobą, taka kwota, taki depozyt. Po prostu wstyd na całej linii. Wstyd do tego stopnia, iż postanowiłam "zwiedzających" przeprosić w imieniu mojej chorej dwójki. Nikomu nie życzę takiego upokarzania i nieprzyjemnego rozstawania się ze swoimi współlokatorami. Najbardziej egoistyczny i perfidny sposób w jaki można potraktować drugiego człowieka. Bo jak inaczej opisać kogoś kto mówi: mnie nie obchodzi, że nie masz pracy. Mnie nie obchodzi, że wylądujesz na bruku. Ja wyjeżdżam i chcę kasę - RIGHT NOW, TU I TERAZ! Presja co do finansów została nawet zaszczepiona nowych lokatorom, którzy zostali niemal zmuszeni do wpłacenia depozytu od ręki. Tak więc, w ramach podsumowania - uważajcie z kim wdajecie się w interesy i dokładnie sprawdzajcie co jest na podpisywanych umowach.

Wiem, że nie był to za przyjemny post, ale chciałam się nim podzielić, ponieważ historia zalegała mi na sercu. Mam nadzieję, że skoro teraz wysłałam ją już w wszechświat, dałam jej skrzydła by mogła odfrunąć w siną dal i dać mi święty spokój. Jestem nią zmęczona! Ale też dumna, bo zawalczyłam o siebie, nie mając nikogo u swojego boku, ba wręcz mając ale dwójkę ale po przeciwnej stronie. Nie dałam sobie w kaszę dmuchać :)
Trzymajcie się do następnego - będzie już przyjemniej bo o konkursie fotograficznym ;)

P.S. Dla tych, którzy się może nie domyślili - tak nowi współlokatorzy spłacili depozyt starych lokatorów i tym samym mam ich z głowy. :) Jednak jestem przekonana, że do dziś nie rozumieją (ci starzy oczywiście) jakie szczęście ich tak naprawdę spotkało.. W każdym razie dziękuję lub przepraszam nie usłyszałam. Dziękuję oczywiście z tej racji, że dzięki mnie nowi lokatorzy postanowili się wprowadzić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz