piątek, 20 czerwca 2014

Tylko nikomu ani mru - mru (relacja) :)

Witajcie :)

Przyszła pora, żeby podzielić się z Wami moimi wrażeniami z występu kabaretu Ani Mru-Mru w Oslo.

Może na wstępie powiem tylko tyle, że kabaret Ani Mru-Mru nie należy do moich ulubionych, ale jest jednym z bardziej lubianych. Dlaczego to mówię? Jeśli wybieram się na występ grupy, która jest numerem 1 labo 2 na mojej prywatnej liście kabaretowej, to siłą rzeczy spodziewam się beczki ze skeczowym prochem. Po prostu idę tam, żeby chłonąć, chłonąć i jeszcze raz chłonąć wszystkie pozytywne wibracje, które dana sala pomieści i wycisnąć z tego wydarzenia dla siebie jak najwięcej. W ogóle nie zakładam, że mogłabym się rozczarować. Świadomie wybieram "markę", przy której wiem, że się nie zawiodę. Na Ani Mru-Mru poszłam z trochę innym założeniem/nastawieniem, bardziej badawczo. Pomysłałam sobie, a nóż widelec będzie tak zarąbiście jak na moich kabaretach z pozycji nr 1 lub 2 i będę mogła ich polecić dalej.

Czy zatem mogę to zrobić? I tak i nie. Zacznę od argumentow na NIE. ;)
1)    Ani Mru-Mru to dla mnie pewna dawka kultowych skeczy, dzięki którym kabaret odniósł wielki sukces i popularność. Niestety nie mieliśmy okazji ich zobaczyć….Zabrakło Tofika, zupki chińskiej i całej masy innych znakomitych kawałków…. Może powiecie, fajnie! No fajnie fajnie, ale jakiś jeden stary hit mógłby się nawinąć. Mi osobiscie marzył się Tofik na żywo! Na Tofiku się “wychowałam” i na Tofika spoźniłam się o kilkanaście lat ;)
2)    Każdy kabaret to pewien dobór tematów, które się na niego składają. Jedne są czystą abstrakcją, inne z życia wzięte a jeszcze inne po prostu w złym guście. Na podstawie skeczy prezentowanych w tv Ani Mru-Mru jawiło mi się zawsze jako grupa na pewnym poziomie, nieprzekraczająca dobrego smaku w swoim podejściu do humoru. Jakie było moje zaskoczenie i rozczarowanie po tym co usłyszałam w Oslo! Nie wiem co im się stało, że postanowili przestawić się i postawić w swoim programie na “świntuszenie”, czyli tematykę pornograficzno-seksualną. Odnosili się do niej w większości scen….. Była motywem przewodnim…. Odniosłam wrażenie, że ulegli jakiejś zewnętrznej presji, która mówi, że jak sobie poświntuszymy to będziemy fajniejsi. W ten sposob nieświadomie nawiązali do jednej z największych norweskich porażek towarzyskich, czyli humoru, który słynie z tego, że albo go w ogóle nie ma, albo jeśli się pojawia to tylko w rozerotyzowanej formie. Nie ma dowcipu bez odniesienia do seksu. Pewnie mieliby wzięcie wśród norweskiej publiczności. Tylko, że ja idąc na ich występ chciałam sobie właśnie od tego poziomu żartów “odpocząć" i zaaplikować dawkę dobrego polskiego kabaretu. Nie udało się…. przynajmniej nie w 100%.

A dlaczego byłabym na TAK? :)
1)    Bo nie znam drugiego tak “plastycznego” w swoim przekazie kabareciarza jakim jest Michał. :) Może Krosny, z tym, że u niego w zupełności odpadają dialogi. Misiek był fenomenalny i bardzo mocno “odratował” pierwsze złe wrażenie. Poza tym, fajnie jest gdy artysta sam dobrze bawi się na scenie a Michał to robił. “Spalał się” przy niemal każdej okazji. W scenie końcowej wybuchał śmiechem tak często, że nawet utrudniał pracę swoim kolegom ;). Wielkie brawa dla niego. :D
2)    Ewidentnym plusem całego występu był również ścisły kontakt z publicznością. Tu w tej roli najbardziej sprawdził się Marcin, który nie dość, że grał sceny to sporo odnosił się do poszczególnych osób na sali i ogólnie cały czas czuwał nad kontaktem z publicznością. Zagadywał, sprawdzał co piją w swoich “tajnych” butelkach, czy czasem czegoś nie przemycili itp. Naprawdę duży plus za connection z widzami. Dzięki tej łączności mogę powiedzieć, że również i mnie udało się wejść w krótką i szybką relację z Wójcikiem ;). W jednym ze skeczy tłumaczy on swojemu koledze Waldkowi, że nie może on boczyć się na fanów chcących zrobić sobie z nim zdjęcie (Waldek wysnuł głośną myśl, że nie lubi być fotografowany), ponieważ ci ludzie przyszli tu dla niego, bo go bardzo lubią i należy ich za to docenić. Ba, takie zdjęcie jest nawet formą odwdzięczenia się za ich "miłość". Ludzie chcą mieć pamiątkę ze spotkania z nim i nie ma w tym nic złego. Na co postanowił dać mu przykład prawidłowego zachowania, wyszedł do publiczności i zapytal która z pań chciałaby mieć z nim zdjęcie? Z racji, że stanął na końcu mojego rzędu, a ręce podnosiły się z innych, pomyślałam, zgłoszę się, ułatwię sprawę a przy okazji będę miała nie tylko zdjęcie ale i wspomnienie całej sceny w głowie. Cała ja. ;) A więc zgłosiłam się, Marcin podszedł, zapytał jak mam na imię i cyk fotka ;) Po mnie zrobił sobie jeszcze z trzema innymi osobami, przy czym zabawne było to, że dziewczyna po mnie miała również na imię Magda ;). Po zrobieniu zdjęć przeszedł do konkluzji, która brzmiała mniej więcej tak: “Bo widzicie, jak ja wyjdę, żeby zrobić sobie z kobietami zdjęcie, to może zgłosi się z pięć chętnych pań. Jeśli wyjdzie Michał to wystarczy, że się tylko gdzieś ustawi, nawet nic nie powie a tabunami kładą mu się do stóp, ba nawet przeskakują siedzenia. Mąż krzyczy, Grażynka, ale ty nawet aparatu nie masz! A nie szkodzi, pada odp. Zatem, ktora z pań wolałaby mieć zdjęcie z Michałem zamiast ze mną?” ;) Z racji, że nas podpuścił i wiekszości nie wypadalo już zaprzeczyć swojemu pierwszemu zgłoszeniu, rękę podniosła jedna pani z pierwszego rzędu ;P I oczywiście dostała szansę uczestniczenia w szalonej sesji z manekinem Michałem. Jak nam to Marcin wyjasnił, Michał nie staje do zdjęć osobiście tylko zawsze wynosi swojego manekina. Ustawia go gdzieś, ludzie podchodzą, robią fotkę i odchodzą. I faktycznie, Michał niczym figura woskowa stał się partnerem sesji fotograficznej, która odbyła się na scenie. A jak ta sesja przebiegała i dlaczego powaliła wszystkich ze śmiechu na podłogę, sprawdźcie sami wybierając się na jeden z występów Ani Mru-Mru w najbliższej przyszłości ;). Tadaaaa, poszła zachęta! ;)

Podsumowując: Występ zabawny, ale szokujący nowym podejściem tematycznym. Bardzo interaktywny, bo nieustannie włączający publiczność do swoich działań, wchodzący z nią w kontakt. Stawiający na przyszłość, bo nie sięgający po stare numery. Jedyny w swoim rodzaju, bo posiadający Michała Wójcika w swoim składzie. :D
Aaaa i oczywiście nie żałuję, że poszłam ;)

Dwie ciekawostki na deser:
Każdy kto mnie zna, wie, że język angielski nie jest moją domeną. Stąd wdzięczna jestem chłopakom za uświadomienie mnie jak sobie radzić w sytuacji, kiedy w danym języku obcym nie czujemy się zbyt mocni. Tłumaczymy słowo po słowie ;) Czyli trudne polskie powiedzenie "Po ptokach", to nic innego jak po angielsku "It’s after birds" ;). Tłumaczenie dosłowne, jakie to proste! :D

Po drugie, udało mi się rozwiać moją wątpliwość i dowiedziałam się od Michała osobiście, że tak, owszem “najlepsze na kaca jest powietrze z pompki od materaca”. Sprawdzał to wielokrotnie ;) Mój ulubiony cytat ze starego Ani Mru-Mru.

Załączam kilka zdjęć i życzę miłego wieczoru :)










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz